sobota, 24 października 2009

"Żółta łódź podwodna" na... dnie!

Tegoroczny sezon, Hiszpanie, rozpoczęli z dużym impetem. Jak burza przebrnęli przez rundę play-0ff Ligi Europy. W dwumeczu, o awans do fazy grupowej rozgromili, pogromcę warszawskiej Polonii, holenderską Bredę 9:2 (3:1 wyjazd, 6:1 dom). Były to jednak tylko miłe złego początki. Podopieczni Ernesto Valverde, do dziś nie potrafią odnaleść skutecznośći, którą prezentowali w fazie kwalifikacyjnej. Okręt z Vila-real znalazł się na dnie Primera Division, a w "nowym" Pucharze UEFA dryfuje na mieliźnie, wyprzedzając tylko mistrza Bułgarii, Levski Sofia.

Główną przyczyną agoni Villarealu zdaje się być odejście trenera, Manuela Pellegriniego, do Realu Madryt. Przed rozgrywkami 2009/10 z El Madrigal pożegnali się też Nihat Kahveci i Matias Fernandez. Na wypożyczenie, do angielskiego Hull City, wybrał się Jozy Altidore. Kłopoty "Żółtej łodzi podwodnej" stały się faktem. Wszak czasy sukcesów, ekipy prowadzonej (od 2 czerwca br.) przez Valverde, minęły już dawo, to przypomnieć należy, że VCF uplasował się w poprzednim sezonie na wysokiej, piątej pozycji. Teraz "El submarino amarillo" jest jedyną drużyną pozostającą bez zwycięstwa, po siedmiu kolejkach La Liga. Piłkarze, zamiast ligowych punktów, łapią różnego koloru kartki. Rozczarowuje, sprowadzony za bagatela 16.500.000 €, Nilmar który nie znalazł jeszcze drogi do siatki rywala. Były zawodnik Internacionalu, był już "po słowie" z działaczami VfL Wolfsburg, ale ostatecznie trafił na Półwysep Iberyjski. Nie jest to, co prawda, gwiazda pokroju Juana Romana Riquelme czy Diego Forlana, ale chociażby kwota, za jaką sprowadził go Fernando Roig Alfonso, zobowiązuje. Prawdziwą gorycz porażki kibice musieli przełknąć po sensacyjnej wpadce z beniaminkiem z Xerez. Naszpikowany wielkimi nazwiskami, Villarreal skompromitował się przegrywając 1:2. Dodać pozostaje, że dla "Azulinos" było to historyczne (pierwsze) zwycięstwo na najwyższym szczeblu rozgrywek. Byłbym zapomniał. CD Xerez przed tym meczem miało na koncie zaledwie dwa "oczka" i powalającą liczbę zdobytych bramek (gol / 6 kolejek!).


Żenada! Hańba! Katastrofa! Wyzwisk pod adresem zawodników nie ma końca. Piłkarze również nie przebierają w środkach. Robert Pires, krytykując pracę arbitra, obraził go słowami: "jesteś hijo de puta". Hiszpańskiego zwrotu nie będę jednak tłumaczył. Nie wypada. "Żółta łódź podwodna" nie jest już tak kolorowa, jak ta z obrazka powyżej. Powodów do radości, jak na lekarstwo, brakuje też samemu trenerowi. Mimo zapewnień, że jego posada nie jest zagrożona, prezes Roig rozmawiał (wg. dziennika "Marca"), o ewentualnym zatrudnieniu, z Luisem Aragonesem. Trudno jednak wieżyć w to, że "mędrcę z Hortalezy" interesuje praca w jakimkolwiek klubie (ze względu na wiek).
Capdavila, Pires, Senna, Cani, Llorente i spółka ulegli również, w miniony czwartek, SS Lazio... 1:2. Rzymianie, zwycięstwo zapewnili sobie, dopiero w doliczonym czasie gry, ale od 69min. grali w osłabieniu, po czerwonej kartce, którą obejrzał Matuzalem. Choć przegrana z takim rywalem wstydu na pewno nie przynosi, to klęska w drugiej kolejce fazy grupowej Ligi Europy z RB Salzburg, takowym już jest. Spotkanie z Austryjakami udowodniło, że porażki Żółtych to nie mała zadyszka, lecz poważny kryzys.

Włodarze, klubu ze wschodniej części Hiszpanii, są przekonani o umiejętnościach trenera i zawodników. Na wiele pytań, odpowiedź przyniesie jutrzejszy pojedynek z Malagą, która wprawdzie wyprzedza Villarreal w ligowej tabeli, ale ostatnie zwycięstwo zanotowała 30 sierpnia. Czy drużyna, która jeszcze nie tak dawno, dotarła do półfinału Ligi Mistrzów odbije się od dna? Niedziela, godzina 17:00 - zapraszam.

piątek, 16 października 2009

100 lat za murzynami...


...Afryka przed nami! Polska reprezentacja w piłce nożnej, podobnie jak polskie drogi, nie wypada najlepiej na tle całego globu. Jeśli nie poprawimy bezpieczeństwa, wypadki drogowe staną się główną przyczyną zgonów Polaków. Jeśli nie poprawimy stylu gry, do zgonów dojdzie też przed odbiornikami telewizyjnymi.

Pierwszą pięćdziesiątkę rankingu FIFA opuściliśmy tak szybko, jak stragany na odpuście w Łomży podczas burzy. Antyfutbol jaki prezentowaliśmy w trakcie eliminacji do Mistrzostw Świata w RPA "zaowocował" spadkiem na 56. pozycję w najnowszym notowaniu rankingu Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej. Powodów do dumy? Nie. To najniższa pozycja od marca 1998r. Mało tego, spadek o 20 miejsc jest jednym z największych w całej drabince. Następca Leo Beenhakkera, Stefan Majewski, stał się synonimem zła. Jego dorobek to narazie skromne 0-3. Miejmy nadzieję, że na tym się skończy! Gorzej być nie może. Wyprzedzają nas "giganci futbolu" tj.: Mali, Gabon, Burkina Faso. Reprezentacje, które łącznie na World Cup nie rozegrały nawet jednej minuty. Reprezentacje, których zawodnicy występują głównie w ligach macierzystych. Reprezentacje, które nigdy nie odniosły żadnego poważnego sukcesu. Do najgorszej w historii pozycji (61msc. marzec 1998) brakuje niewiele. Kwestia notowania.
Miał być afrykański raj, jest piekło. W Republice Południowej Afryki byliśmy już na przełomie maja - czerwca. Wycieczka (bo tak należy nazwać te zgrupowanie) bardzo długo odbijała się czkawką. Najwidoczniej, Biało-czerwoni postanowili nie serwować sympatykom piłki nożnej powtórki z rozrywki.

W RPA nas zabraknie. Może nawet lepiej. Będziemy zagorzałymi kibicami Słowacji. Tymczasem zabierzmy się za poprawianie stanu... polskich dróg.

czwartek, 15 października 2009

Ostatni będą pierwszymi


Ewangelia wg. Św.Mateusza ma ostatnio zastosowanie na Emirates Stadium. O kłopotach polskich bramkarzy w Anglii, czyta się nie od dzisiaj. Tomasz Kuszczak jest "tylko" rezerwowym w Manchesterze United. Bartosz Białkowski trafia z wypożyczenia na wypożyczenie. Komplikuje się też sytuacja Łukasza Fabiańskiego i Wojciecha Szczęsnego z Arsenalu. Wszystko to za sprawą kolejnego "dziecka Wengera", który jeszcze przed sezonem, był ostatnim bramkarzem Londyńczyków.

Vito Mennone, hierarchię bramkarzy "The Gunners", odwrócił do góry nogami. Na starcie rozgrywek, niekwestionowanym numerem jeden w bramce Arsenalu Londyn był Manuel Almunia. Hiszpan, mimo swego doświadczenia (32l.), spisywał się średnio, a drugi golkiper - Fabiański - pauzował po operacji kolana. Z kolejnych spotkań, Almunię wykluczyła infekcja i rywalizacja o miano pierwszego bramkarza ograniczyła się do pary Mennone - Szczęsny. Menadżer Kanonierów postawił na młodego Włocha. Pierwszą szansę, Vito dostał w meczu Ligi Mistrzów ze Standardem Liege. W debiucie puścił dwie bramki, ale w kolejnych zawodach był nie do zatrzymania. Zachował czyste konto przeciwko Wigan, a w małych derbach Londynu z Fulham, został uznany najlepszym piłkarzem spotkania. Mennone ratował zespół w niewiarygodnych sytuacjach, a za swoją pracę otrzymał od Sky Sports najwyższą notę (okrągłe 10). Zachwytom pod adresem 21-letniego Włocha nie było końca. Pochlebne recenzje zebrał też od samego Arsena Wengera. Tak wygrał rywalizację z bramkarzem młodzieżowej reprezentacji Polski i otworzył sobie drzwi do wielkiej kariery.

W najbliższy weekend do składu Arsenalu wraca, w pełni zdrowy, Łukasz Fabiański. Powrót Manuela to kwestia kilku dni. Układ między słupkami wróci do normy, a Szczęsnego najprawdopodobniej czeka powrót do zespołu rezerw. Może w tej sytuacji rozejrzy się za wypożyczeniem. Póki co Mennone bije go na głowę.

poniedziałek, 12 października 2009

Martin Palermo - rekordzista, bohater, pechowiec

Do kadry narodowej, wrócił po dziesięciu latach. Najpierw (w pierwszy dzień października br.) w pojedynkę rozprawił się z reprezentacją Ghany (2-0), a w miniony weekend uratował nadzieje Argentyńczyków, na awans do mundialu w RPA. Niespełna 36-letni Martin Palermo, wyprowadził Argentynę na prowadzenie w 93min. spotkania. Podopieczni Diego Maradony, zwyciężyli Peru 2-1. Dzięki temu, "Albicelestes" zajmują teraz czwartą lokatę, umożliwiającą bezpośredni udział w przyszłorocznych mistrzostwach świata. Popularnością nie ustąpuje mu nawet Lionel Messi, gwiazda Barcelony, a wszystko to za sprawą niechlubnego rekordu i ogromnego pecha.

Podczas jego kariery, działo się wiele rzeczy. Nie brakowało dobrych, jak i złych momentów. Tydzień temu, był autorem fantastycznego gola. W wygranym przez Boca Juniors 3-2 spotkaniu z Velezem Sarsfield, strzelił dwusetną ligową bramkę w Argentynie. Co w tym takiego niesamowitego? Bramkarza gości pokonał strzałem głową... z 40 metrów!!! Nie od dziś wiadomo, że "El loco" to maszyna od zdobywania bramek. Już na początku marca poprzedniego roku, wyrównał rekord swojego rodaka Francisco Varallo w liczbie strzelonych bramek dla klubu z Buenos Aires. Rekordowe trafienie zanotował przeciwko Gimnasia La Plata (1-0) i była to 180 bramka w barwach "Los Bosteros".


Skoro przy rekordach jesteśmy, to teraz o tym niechlubnym. Rzuty karne można strzelać różnie - można je wykonywać bez sensu jak Robert Pires czy Thierry Henry, a można je seryjnie marnować jak Martin Palermo. Argentyńską szkołę egzekwowania "jedenastek", obcerwowaliśmy podczas Copa America 1999. Wówczas, 25-letni Palermo, nie wykorzystał trzech (3!) rzutów karnych w meczu z Kolumbią i "Los Cafeteros" wygrali 3-0. Rekord świata!!! Wyczyn ciężki do pobicia, ba... do poprawienia. W ubiegłym roku próbowano w Myszkowie. Niecodzienne rzeczy działy się w trakcie IV-ligowego spotkania MKS Myszków - Źródło Kromołów. Sędzia zawodów również trzykrotnie wskazał na wapno, ale żaden z rzutów karnych nie został zamieniony na gola. Dwa razy mylili się zawodnicy gości, raz pudłowali gospodarze. Mecz zakończył się wynikiem 2-1, ale to nie to samo... .
Życie tego faceta nigdy nie oszczędzało. Pech szedł z nim w parze. W 2001r. reprezentujący barwy Villareal napastnik, tak cieszył się ze zdobytej bramki, że złamał nogę. Sytuacja miała miejsce w ósmej minucie dogrywki meczu Pucharu Hiszpanii z drugoligowym zespołem Levante. Świętując zdobycie gola, Palermo popędził w stronę fanów, a kontuzji doznał skacząc na bandę reklamową, która zawaliła się pod jego ciężarem. Urodzony w La Placie piłkarz to prawdziwy twardziel. W swoim życiu przeżył śmierć synka i porażenie mózgowe żony. W dużym błędzie jest ten, kto myśli, że to już koniec. Na domiar złego, w 2007r. "młodzież z Boca" przegrała z lokalnym rywalem - River Plate (1-2), tracąc tym samym szansę na tytuł mistrzowski. Zdenerwowany Argentyńczyk pobił pracownika jednego z hoteli, w którym zazwyczaj przed swoimi meczami, mieszkają koledzy z jego klubu.
Historia kariery Martina Palermo, różna jest od tej Raula z Realu Madryt, czy Ryana Gigsa z Manchesteru United, ale właśnie za takie kochamy futbol. Kariera zawodnika z Ameryki Południowej to też nie przygody Kubusia Puchatka, ale kto wie, czym jeszcze zaskoczy nas "rekordzista świata".

niedziela, 11 października 2009

Zatrzymana kariera Rubena de la Reda

Miał zaledwie 23 lata, gdy reprezentował barwy jednego z najlepszych klubów na świecie, a w jego domu wisiał już złoty medal za Mistrzostwo Europy, wywalczone na boiskach Austrii i Szwajcarii. 30 października 2008r. zasłabł w meczu Pucharu Hiszpanii. Przytomność stracił w 13min. spotkania z trzecioligowym Realem Union Irun. Ruben de la Red, otarł się o śmierć, a jego kariera stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Ambitne plany wychowanka "Królewskich" spaliły na panewce.
Do tragicznego w skutkach zdarzenia doszło, gdy defensywny pomocnik biegł w kierunku własnej bramki. Po zakończonej akcji, opuszczając pole karne przeciwnika, nieoczekiwanie padł na murawę. Zniesiony na noszach, pełną świadomość odzyskał dopiero w szatni. Natychmiastowo przetransportowany do pobliskiego szpitala, nie zdawał sobie sprawy, że był to jego ostatni występ w drużynie z Bernabeu. Medycyna przewidywała problem z układem krążenia, ale tak naprawdę, do dziś nie wiadomo, co dolega utalentowanemu chłopakowi ze stolicy. Gołowąs, choruje na coś, co nie ma nazwy, co nie jest groźne dla kanapowego leniucha, ale wyklucza aktywny tryb życia. Mając w pamięci przypadek Antonio Puerty (też Hiszpana), który zmarł w szpitalu trzy dni po tym, jak w meczu z Getafe przeszedł atak serca, włodarze Los Blancos odsunęli Rubena od pierwszej drużyny. Real zaoferował zawodnikowi opiekę zdrowotną, jak i osobistą, a sam zainteresowany, otrzymał wiele słów wsparcia od piłkarzy oraz kibiców z całego świata. Trzykrotny reprezentant drużyny narodowej, nie zagra także w żadnych rozgrywkach sezonu 2009/10. Służby medyczne klubu nie wyraziły zgody, na włączenie zawodnika do składu Manuela Pellegriniego. 24-latek nie załamuje się i wierzy w uratowanie swojej kariery. Wierzy, że jeszcze kiedyś wybiegnie w klubowej koszulce, a jego reprezentacyjny dorobek strzelecki nie zakończy się na jednym trafieniu. Urodzony w Mostoles, piłkarz poddaje się comiesięcznym badaniom kontrolnym. Obecnie ukończył niezbędne kursy trenerskie i zajmuje się szkoleniem klubowego narybku. Z niecierpliwością czeka na pozytywne wyniki badań, które umożliwią mu kontynuowanie sportowej karierę. Miejmy nadzieję, że los pozwoli...

poniedziałek, 5 października 2009

Roar Strand - norweski Paolo Maldini

Ma blisko 40 lat i nie w głowie mu zakończenie sportowej kariery. Dzięki miłości do Rosenborga Ballklub, porównywany jest często do Paolo Maldiniego. Podobnie jak Włoch, nieprzerwanie w jednym klubie. Historia żywej legendy i kapitana Troillongen (Dzieci trolów).

Roar Strand, przyszedł na świat 2 lutego 1970 r. w Trondheim. Choć jego pierwszym klubem był tamtejszy Nardo, profesionalną przygodę z piłką rozpoczął w Rosenborgu B.K. W Tippeligaen zadebiutował jako 19-letni chłopak. Już po pierwszym sezonie mógł pochwalić się wicemistrzostwem kraju. Pierwsze trofeum w górę wzniósł rok później, a ekipa z nad Trondheimsfjorden zanotowała dublet. Sytuacja powtórzyła się w 1992 r. i Strand cieszył się z drugiego pucharu i mistrzostwa Norwegii. W kolejnym sezonie, Roar zaliczył epizod w Molde FK, ale było to tylko wypożyczenie. Do ukochanego klubu wrócił zaraz po tym, jak Niebiesko-biali utrzymali się w lidze, by kontynuować passę kolejnych tytułów mistrzowskich z Troillongen. Dominacja trwała 13 lat z rzędu (1992-2004), a Norweg w każdym sezonie był podstawowym zawodnikiem.


Prym w królestwie Haralda V, owocował także występami w europejskich pucharach. W 1995 r. po raz pierwszy awansował z Rosenborgiem do fazy grupowej Ligi Mistrzów. W elitarnych rozgrywkach debiutował 13 września w meczu z... Legią Warszawa. Jak się później okazało, nie był to ostatni kontakt z Polską, a przez eliminacje UEFA Champions League przebrnął ośmiokrotnie z rzędu. Zagrał w 51 kolejnych meczach tych rozgrywek. Jego rekordową passę przerwała dopiero kontuzja w spotkaniu z Interem Mediolan. Regularne występy na Starym Kontynencie zaowocowały setnym występem w europejskich pucharach. Ciekawostka! Sędzią głównym jubileuszowego spotkania przeciwko Schalke 04 Gelsenkirchen był Grzegorz G. (9.12.2008 - zatrzymany przez CBA). Strand to też 42-krotny reprezentant drużyny narodowej. W kadrze debiutował 5 czerwca 1994 r. Brał udział w Mistrzostwach Świata we Francji, na których Norwegia pokonała Canarinhos (2-1). Wystąpił w dwóch spotkaniach Euro 2000 (z Jugosławią oraz Słowenią). Karierę reprezentacyjną kończył w 2003 r. spotkaniem z Hiszpanią (1-2), a na koncie miał 4 trafienia.
Buty na kołku zawiesić miał trzy lata temu. Do dalszego wykonywania zawodu namówili go włodarze RBK. Dzięki temu, jest absolutnym rekordzistą pod względem klubowych występów. Zaliczył ponad 600 oficialnych spotkań. Prawdziwy "kolekcjoner" trofeów, po zakończeniu obecnego sezonu (liga, ze względu na klimat, gra systemem wiosna-jesień), zamierza przedłużyć kontrakt o kolejny rok. Czego jeszcze możemy spodziewać się po zawodniku, który w najwyższej klasie rozgrywkowej debiutował... 20 lat temu?

sobota, 3 października 2009

"Cesarz" z kraju Kwitnącej Wiśni

Do niedawna hasło Honda kojarzyło się przeciętnemu japończykowi z producentem znanych na całym świecie samochodów. Obecnie, za sprawą nowego gwiazdora Eredivisie, może się to zmienić. Dotychczas futbol, w kraju Kwitnącej Wiśni, wiązał się z takim postaciami jak: Hidetoshi Nakata, Shunsuke Nakamura, Shinji Ono czy Kunishige Kamamoto (najlepszy strzelec w histori zespołu narodowego). Teraz z cienia wychodzi 23-letni Keisuke Honda. Kapitan holenderskiego klubu VVV Venlo wyrabia sobie markę świetnymi występami w najwyższej klasie rozgrywkowej. Być może już niedługo, ten błyskotliwy pomocnik, stanie się medialną gwiazdą i idolem nie tylko w rodzinnym kraju.

Keisuke przyszedł na świat 13 czerwca 1986 roku w Settsu. Jako uczeń szkoły podstawowej występował w regionalnym FC Settsu. Bardzo szybko, został zauważony przez skautów pobliskiej Osaki i przeniósł się do szkółki piłkarskiej jednego z najpopularniejszych klubów w Japonii - Gamby. Na talencie zawodnika nie poznali się jednak tamtejsi trenerzy i po trzech latach, ambitny młodzieniec przeniósł się do szkolnej drużyny Seiryo. Chłopak postawił na naukę, a piłkę kopał tylko w szkolnym zespole. Szczęście uśmiechnęło się, gdy jego szkoła dotarła do półfinału mistrzostw kraju, a Japończyk decydował o sile zespołu. W 2004 r. zgłosił się po niego Negoya Grampus Eight. Przez 3 lata gry w Japanese Leauge zaliczył 90 występów, w których zdobył 11 bramek. O tym, że utalentowany Honda nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, dobrze wiedzieli działacze Venlo. Keisuke podpisał dwu i pół roczny kontrakt. Aklimatyzacja w Holandii przebiegła bardzo dobrze, zawodnik polubił nowy styl gry i z marszu stał się podstawowym zawodnikiem klubu z nad Mozy. Jan van Dijk konsekwentnie stawiał na Japończyka. Jego dobra gra nie uchroniła jadnak zespołu przed spadkiem do Eerste Divisie. Grając na zapleczu holenderskiej ekstraklasy, talent Hondy eksplodował. Nikt nie spodziewał się, że jego rola będzie tak ogromna. Był kluczowym zawodnikiem, zyskał przydomek "Cesarza", a na finiszu rozgrywek legitymował się mianem najlepszego zawodnika. Prezes klubu ustalił cenę odstępnego opiewającą na grubo ponad siedem milionów euro.


Po powrocie VVV na najwyższy szczebel rozgrywek w Kraju Tulipanów, media sugerowały, że Venlo jak bumerang wróci do Eerste Divisie. Tym czasem, już na starcie rozgrywek doszło do dużej niespodzianki. Próbki swoich umiejętności zaprezentował nie kto inny jak... Keisuke Honda. W meczu z utytułowanym PSV strzelił gola i zaliczył asystę. Dzięki temu na Philips Stadion padł remis (3-3) i skazany na porażkę beniaminek wywiózł z Eidhoven cenny punkt. "Honda Show" oglądaliśmy też w następnej kolejce. Japończyk uratował remis z "Bocianami" dwukrotnie wpisując się na listę strzelców. 6-krotny reprezentant drużyny narodowej nie spuszczał z tonu. Strzelał bramki nawet wtedy, gdy z wysokości trybun oglądali go przedstawiciele Liverpoolu. Aktualnie, jego drużyna plasuje się na 12 pozycji, a jutro na wyjeździe podejmie SC Heerenveen.
Sam "Cesarz" spokojnie odnosi się do zainteresowania jego osobą. Autor pięciu goli w pierwszych czterech kolejkach Eredivisie przyznaje, że nie jest jeszcze gotowy na podbój Premiership, ale chętnie zagrałby dla PSV. Japonia już oszalała na jego punkcie. Jeżeli młodemu zawodnikowi nie strzeli do głowy tzw. "sodówka", to może już w zimowym okienku transferowym, przeczytamy o jego przenosinach do większego, europejskiego klubu.

piątek, 2 października 2009

Rodzima myśl szkoleniowa na obczyźnie

Zacznę posta z wysokiego C. "C" jak Columbus Crew, jedynej (aktualnie) drużyny korzystającej z usług polskiego szkoleniowca na poziomie pierwszoligowym.

Robert Warzycha, trener obecnego mistrza Major League Soccer, to ostatni Polak, który strzelił gola w angielskiej Premier League. Bramka ta padła... 17 lat temu!!! Warzycha przywdziewał wtedy trykot Evertonu, dla którego w 72 występach 6 razy wpakował futbolówkę do siatki rywali. Do Liverpoolu, pan Robert przybył z Górnika Zabrze, z którym wywalczył Mistrzostwo Polski (1987/88) i Superpuchar Polski (1988/89). W sumie, przez cztery sezony, rozegrał 91 spotkań, dziesięciokrotnie wpisując się na listę strzelców. Wcześniej, występował również w Górniku, ale tym z Wałbrzycha. Wychowanek Budowlanych Działoszyn to 47-krotny reprezentant Polski. Od 22 grudnia 2008 roku samodzielnie prowadzi ekipę z Columbus - miasta nazwanego na cześć Krzysztofa Kolumba. Jak sam twierdzi, piłka była, jest i jeszcze długo będzie numerm 5, wśród tradycyjnych amerykańskich sportów, a jego zaspół mógłby z powodzeniem powalczyć z Koroną Kielce, czy GKS Bełchatów.
Były piłkarz biało-czerwonych jest w klubie postacią niemal legendarną. Przez sześć lat, wystąpił w 160 meczach MLS, a w Crew, zapisał się na kartach historii jako lider wszechczasów klasyfikacji asyst. Ze względu na kapitalne wykonywanie rzutów wolnych, nazywany był "Polską strzelbą".

W czym tkwi jednak problem? Warzycha to jedyny głośiciel polskiej myśli szkoleniowej za granicą. Dlaczego polscy trenerzy nie są rozchwytywani na Zachodzie? Czy jest to tylko spowodowane brakiem sukcesów polskiej piłki? Może zbyt silna konkurencja? Prawda jest tak, że wielu szkoleniowców nie zna nawet języka obcego. Kiedy zatem doczekamy się kolejnego zagranicznego etatu i nie będzie to pogłoska typu: "Smuda trenerem Celticu."?