środa, 23 grudnia 2009

Jesień bez porażki


Za nami kalendarzowa jesień. Wpadłem na pewien pomysł, aby "wziąć pod lupę" osiemdziesiąt siedem (87!) lig świata, których statystyki śledzę tutaj i przeanalizować osiągnięcia wysępujących w nich drużyn. W dzisiejszej notcę, zaprezentuję Wam ekipy, które nie zaznały smaku porażki w rundzie jesiennej.

Skrupulatne obliczenia doprowadziły mnie do dziewięciu zespołów, które nie oddały rywalowi kompletu punktów do 22 grudnia bieżącego roku. Oto one: Sparta Praga, Novara Calcio, Ekranas Poniewież, Bayer Leverkusen, Twente Enschede, PSV Eindhoven, FC Barcelona, Partizan Belgrad, Dynamo Kijów. Jak widać, kluby te nie należą do europejskich potentatów (za wyjątkiem "Dumy Katalonii"). Co więcej, niektóre z nich nie zajęły "nawet" pozycji lidera na półmetku rozgrywek.

Kibice "Żelaznej Sparty" mają wiele powodów do zadowolenia. Piłkarze dowodzeni przez Jozefa Chovance - niegdyś jednego z najskuteczniejszych zawodników czechsłowackich - grają bardzo równo, zarówno w meczach u siebie jak i na wyjeździe. Ekipa z nad Wełtawy, na własnym podwórku, cztery razy inkasowała komplet punktów, a cztery razy podzieliła się nimi z przeciwnikiem. Dokładnie taki sam bilans Sparta Praga zanotowała rozgrywając spotkania na boiskach rywala. Obecnie, jest wiceliderem 1.Gambrinus ligi, a wyprzedza ją tylko, lepszym stosunkiem bramek, FK Teplice.

Nie inaczej prezentuje się forma "Aptekarzy". Można rzec, że podopieczni Heynckesa przezimują na pozycji lidera, dzięki... remisom. W całej rundzie zgromadzili ich aż osiem, czyli najwięcej spośród drużyn występujących w niemieckiej Bundeslidze. W składzie Bayeru Leverkusen jest dwóch Polaków, dwóch Tomaszów, Bobel i Zdebel. Miejmy nadzieję, że również na wiosnę, w walce o tytuł, uda się wyprzedzić Schalke, Bayern, HSV czy Wolfsburg (aktualnego mistrza) i mistrzowska patera zagości na BayArena w Leverkusen.

Na Ukrainie nieprzerwanie prym wiedzie Dynamo Kijów. Kijowianie, sezon 2009/10 zaczęli najlepiej... w Europie! Na starcie rozgrywek strzelili jedenaście bramek (11!), rozbijając Czarnomorec (5-0) oraz Tawriję Symferopol (6-0). Kto wie, może to najlepszy start Premier Lihi w całej jej historii? 13. zwycięstw i 3. remisy dają ekipie Gazzajewa fotel lidera z dwupunktową przewagą nad Szachtarem Donieck Mariusza Lewandowskiego. W dodatku, biało-niebiescy mają rozegrane jedno spotkanie mniej.


Prawdziwi herosi biegają jednak na trawach holenderskiej Eredivisie. Przewodzące FC Twente '65 i goniące PSV Eindhoven nie dość, że nie przegrywają na ligowym podwórku, to na wiosnę zagrają jeszcze w 1/16 finału Ligi Europy (odpowiednio z Werderem i HSV). W bezpośrednim meczu, drużyna Steva McClarena zremisowała 1-1 z ekipą Freda Ruttena i tym samym obie "załogi" uniknęły przerwania pasma spotkań bez porażki. "Czerwoni", od 12 września do 12 grudnia, wygrali... 12. meczów, a seria zwycięstw PSV to osiem kolejnych starć. Kiedy passa zostanie przerwana? Narazie, odpowiedzi na to pytanie nie zna nawet supersnajper Ajaxu Amsterdam - Luis Alberto Suarez.

Kontynuując wycieczkę po Europie, przenieśmy się teraz do Włoch, gdzie w "egzotycznej" Serie C1/A niepokonana jest Novara Calcio. Klub prowadzony przez Egidio Notaristefano wypunktował rywali w dwunastu spotkaniach, zaliczył kilka remisów i z pokaźną sumą 42. punktów przewodzi na peryferiach Italii. Największym sukcesem klubu jest finał Pucharu Włoch (przegrany 1-2 z Interem), który rozegrany był jednak 70. lat temu!

Pod lupą (na moje nieszczęście) znalazła się również FC Barcelona. Nie mam zamiaru o niej pisać. Wszystko wiecie, a czego nie wiecie doczytacie tutaj. Pan Dariusz Wołowski to prawdziwy ekspert. Gdyby było Wam mało, przeczytajcie jeszcze to. Mnie już te historyjki o wszystko wygrywającej Barcelonie nie bawią.

Zdecydowanie bardziej wolę świeżo upieczonego mistrza Litwy - Ekranas Poniewież. Zawodnicy z środkowej części Litwy po raz pierwszy obronili tytuł. Zrobili to w bardzo inponującym stylu, bo jedyna porażka, jaka im się przytrafiła, miała miejsce dokładnie siedem miesięcy temu! W rundzie jesiennej nie mieli sobie równych i "na luzie" dowieźli tytuł mistrzowski (rozgrywki odbywają się systemem wiosna - jesień). Należy dodać, że w kadrze zespołu znajduje się tylko dwóch obcokrajowców.

Ostatnią niepokonaną drużyną jest Partizan Belgrad - wicelider serbskiej SuperLigi - walczący o kolejny tytuł mistrzowski z odwiecznym rywalem, Crveną Zvezdą Belgrad. Kibice "Grobari" liczą, że bardzo dobra postawa w rundzie jesiennej zaowocuje trzecim mistrzostwem Serbii z rzędu, a puchar przyjedzie na Humską 1.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Futbol jak El Bulli


Piłka nożna jest dla mnie jak... najlepsza restauracja na świecie. Stolik w Roses na Costa Brava zarezerwowałem sobie już dawno. Dzięki temu, w El Bulli zasiadam we wszystkie weekendy i delektuje się każdą finezją jaką kucharze stworzą i podadzą na tacy.
Nadzwyczajnych przeżyć kulinarnych doznałem już w piątek, gdy (śledzi)łem spotkanie na VELTINS-Arena (dawniej Arena AufSchalke) i konsumowałem pojedynek S04 - 1.FSV Mainz. Chciałem coś na deser, ale w kuchni temperatura spadła poniżej zera, a ja sam naliczyłem kilkanaście odwołanych meczów z powodu ataku zimy.
Sobota to już prawdziwa uczta, która zeczęła się w obiad. U mnie na zegarze 13:45. Czerwona latarnia Premier League - outsider z Portsmouth - wbija nóż w plecy Benitezowi. Liverpool notuje siódmą porażkę w tym sezonie. Aż zaschło mi w gardle. Zamówiłem koktajl. Skoro przy Wyspach jesteśmy, skoro przy Premiership i przy szczęśliwej liczbie 7, należy odnotować siódmy mecz bez porażki ekipy z Villa Park. Raut trwał dalej. Kelner wyłożył kawę na ławę, mówiąc: "w menu na dziś jest Manchester United". Pękałem w szwach, ale grzech nie skorzystać. Nie mogłem doczekać się, co przygotuje dla mnie kucharz o imieniu Alexander, bardziej znany jako Alex, Sir Alex. Byłem niemile zaskoczony. Miałem dość, ale najlepsza restauracja na świecie chciała zrekompensować mi odbijający się czkawką dziurawy ser szwajcarski (mam na myśli formację obronną Czerwonych Diabłów). Obsługa zaproponowała zmianę na syto nakryty stolik z bilecikiem: "Finał Klubowych Mistrzostw Świata". Nie pożałowałem. Oglądanie radości Katalończyków sprawiło mi nie lada przyjemność. Później okazało się, że zwolniono kucharza z... Manchesteru, ale City. Przed kolacją przystawka w postaci pewnej wygranej Bordeaux. Piąte zwycięstwo z rzędu i ośmio punktowa przewaga nad OM robi wrażenie. Ostatni posiłek. Miał być szlagier w Toskanii, podano Królewskich.
Nastała niedziela, a wraz z nią małe derby Londynu na Upton Park. Jak na najlepszą restaurację na świecie przystało, podano cztery wykorzystane rzuty karne, a wynik na tablicy, po meczu West Ham - Chelsea, wskazywał 1-1. Przeżarty byłem sobotą, ale zamówiłem jeszcze klęskę Celticu i Juventusu, bramkę Eto'o i Savioli. Zjadłem, podziękowałem, wyszedłem. Powiedziałęm sobie: "dość tych wątłych metafor". Wiersze niech piszą inni, ja na tym kończę. Podobało się?

czwartek, 10 grudnia 2009

"Święta wojna" po francusku


"Święta wojna" - dla jednych polski komediowy serial telewizyjny, do niedawna emitowany w TVP2, dla innych np. niedzielny obiad u teściowej. Jak go znieść? Pff, zjeść. Wracając do meritum - "święta wojna" to także arabskie słowo dżihad, oznaczające wysiłek w celu przezwyciężenia związanych z nią cierpień. Z punktu widzenia sportowego, "święta wojna" to termin, którym nazywa się najczęściej mecze wywołujący wielkie emocje, starcie dwóch odwiecznych klubów, rywalizujących ze sobą od lat, pojedynek Manchesteru Unitet z Arsenalem Londyn, Cracovii z Wisła itd... . Inaczej ów "wojnę" postrzegają kibole Olympique Marsylia.

Wszystko zaczęło się pierwszego dnia października ubiegłego roku. Wtedy to, podczas grupowego spotkania ostatniej edycji Ligi Mistrzów, doszło do zamieszek w meczu Atletico Madryt - OM. W związku z incydentami, które miały miejsce na Vincente Calderon, Santos Mirasierra (jeden z marsylskich ultrasów) został aresztowany za zakłócanie porządku i ranienie policjanta krzesełkiem. Fan "Les Phoceens", oczekując na wyrok, przesiadywał w hiszpańskim areszcie 68 dni. Groził mu wyrok ośmiu lat więzienia. Przed rewanżowym spotkaniem (zaplanowanym na 9 grudnia) nerwy puściły kibicom biało-niebieskich. Na adres Adletico zostały wysłane maile i faksy z pogróżkami. W listach pisanych po angielsku, francusku i hiszpańsku, francuscy kibole zapowiadali śmierć (!) ośmiu fanów Atletico, po jednym za każdy rok odsiadki kolegi. Wyrokiem sądu, Santos został skazany na trzy i pół roku więzienia oraz wysoką (jak na kibica) grzywnę (tysiąc euro). Decyzję krytykował sam Zinedine Zidane, prezes OM Pape Diouf oraz byłe gwiazdy klubu z Marsylii: Didier Drogba i Franck Ribery. Ostatecznie, Mirasierra opuścił areszt za kaucją wynoszącą sześć tysięcy euro. Od momentu tamtych wydarzeń jest traktowany jak bohater.

O ile do Madrytu, na mecz tegorocznej Champions League w grupie C (Real 3-0 OM, 30.09.2009), Santos Mirasierra nie przyjechał, bo jak sam tłumaczył "nie chciał dolewać oliwy do ognia", to na wtorkowym spotkaniu, rozegranym na Stade Velodrome już był. "Królewscy" nie zostali ciepło przywitanie przez kibiców zgromadzonych na 60. tysięcznym obiekcie, a garstka szalikowców ze stolicy Hiszpanii zasiadała pod szczególną opieką służb bezpieczeństwa. Pierwsze oznaki nienawiści, zauważalne były już przy oficialnych uściskach dłoni, zawodników obu ekip. Zielone lasery "powędrowały" na twarz Marcelo. Niesportowe zachowanie powtarzane było również w trakcie spotkania, tym razem ofiarami zajścia byli Lassana Diarra i Gonzalo Higuain. Od momentu, kiedy Lucho wyrównał na 1-1, miłośnicy OM w ciągu 10 minut odpalili pięć flar. Za "swiątynią" (nie mylić z "świętą") Casillasa, odpalano race i liczne petardy, aby odwrócić uwagę golkipera Realu Madryt. Skandaliczne zachowanie 27. tysięcy ultrasów najbardziej odczuł Rafael van der Vaart, który tego dnia systematycznie wykonywał rzuty rożne. Po jednym z jego zagrać padła bramka, a sam Holender został trafiony telefonem!

Real czeka na losowanie (18.12 - piątek) par 1/8 finał LM. Olympique Marsylia na wiosnę zagra w Lidze Europejskiej, czyli tam gdzie trafiło też... Atletico Madryt. Strach pomyśleć jakie piekło zgotują "antykapitaliści, antyrasiści i antyfaszyści" z Marsyli, gdy dojdzie do spotkania z ekipą Quique Floresa.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

My name is Uche, Kalu Uche

Nazywam się Uche, Kalu Uche. W sobotę pokonałem Iker'a Casillas'a - najlepszego bramkarza świata według IFFHS (Międzynarodowa Federacja Historyków i Statystyków Futbolu), golkipera piłkarskiej reprezentacji Mistrzów Europy - Hiszpanii. Tym samym, w 62 minucie spotkania na Santiago Bernabeu, wyprowadziłem moją Almerię na prowadzenie (2:1) z ekipą "Królewskich". Ostatecznie mecz zakończył się naszą porażką 2:4, ale gola strzelonego wielkiemu Realowi Madryt nikt mi nie odbierze. Pomyśleć, że kiedyś biegałem za futbolówką na boiskach EKSTRAKLApy. Pamiętasz mnie, Polsko?

Nie jestem już tym samym Uche, któremu kiedyś kasa zawróciła w głowie. Tym beztroskim, czasem infantylnym i naiwnym chłopakiem, który uwierzył w transfer do Ajaksu Amsterdam.
Teraz jestem piłkarzem Union Deportiva Almeria - hiszpańskiego klubu występującego w Primera Division. Dalej... . Jestem najskuteczniejszym zawodnikiem ekipy Hugo Sanchez'a. Jestem liderem drużyny z Estadio de los Juegos, pupilem wielkiego trenera, a dla Was, "polaczków" najlepszym obcokrajowcem w historii... EKSTRAKLApy.
Z każdym rozegranym meczem w La Liga udowadniam swoją wartość. Ile jestem wart? Angielskie Fulham oferowało 2,5 mln euro. Negocjacje trwały od lata, ale ostatecznie londyńczycy muszą obejść się smakiem, ponieważ w klubie odgrywam kluczową rolę. Wygląda na to, że zostanę w drużynie z Andaluzji. Wypełnię kontrakt do końca, a smakiem obejdzie się też krakowska Wisła. "Biała Gwiazda" bowiem, gdy odchodziłem do Hiszpanii, wynegociowała w kontrakcie 25% z kolejnego transferu.
Triumfalny marsz z "Wisełką" w Pucharze UEFA. Bramki strzelone Schalke czy Lazio. To już przeszłość. Teraz legitymuje się bramkami w Primera Division. Gola strzeliłem już i Barcelonie, i Realowi Madryt. Rozegrałem tutaj ponad sto meczów, strzeliłem blisko 30. bramek. Czekam na powołanie od Amodu Shaibu na Mundial w RPA. Czekam na grupowy mecz z "Albicelestes" Diego Maradony. Czekam na występ w Premier League.

***

Napisałbym tak na swojej stronie internetowej, gdybym nazywał się Uche, Kalu Uche.

niedziela, 29 listopada 2009

Happy Birthday, Pierre!



29 XI 2009 - dla wielu fanatyków futbolu, ta data, to przede wszystkim "Gran Derbi Europa", mecz o prym w La Liga, fotel lidera Primera Division, wielki klasyk, spotkanie o honor i prestiż. Gdzieś w cieniu pozostaje jeszcze "Grand Slam Sunday", czyli Arsenal - Chelsea, derby Londynu. Dla mnie, przedostatni dzień listopada, to przede wszystkim czterdzieste urodziny Pierre van Hooijdonka - grubej ryby wśród piłkarzy na emeryturze.

181 występów w Eredivisie, 125 bramek (0,69 na mecz). Podobnie w Scottish Premier League, 68 do 44 (0,64). Mało? W portugalskiej SuperLidze 30 spotkań i 19 trafień (0,63). Turecka Superliga nie taka straszna jak ją malują - 52 mecze = 32 gole (0,61). Trochę gorzej w Premiership, bo zaledwie 7 w 29 potyczkach (0,24). Czytelników, którzy nadal nie wierzą, że Pierre to "gruba ryba", zapraszam do lektury... .
Skąd zainteresowanie jego osobą? Przecież na całym świecie, tylko w 2006 roku, w rozgrywkach brało udział 265 milionów zawodników i zawodniczek. Łatwo policzyć, że średnio dziennie urodziny obchodzi 726 tysięcy z nich. Czytajcie dalej... .
Jednym z moich ulubionych piłkarzy stał się, gdy w jednym meczu zdobył dwie, identyczne bramki z rzutu wolnego. Mało tego. Wykonywane były one, prawie z tego samego miejsca! Był to ewenement na skalę światową. Samego spotkania nie pamiętam, nie udało mi się nawet dotrzeć do nazwy drużyny przeciwnej. Gdzieś w youtube widziałem, że van Hooijdonk przywdziewał wtedy koszulkę Feyenoordu Rotterdam. Osobę, która pamięta, bądź kojarzy niecodzienne wydarzenie, proszę o komentarz pod tym postem. Ale od początku... .

Pierre, a właściwie Petrus Ferdinandus Johannes Stevenson van Hooijdonk, urodził się na południu Holandii - w Steenbergen. Przygodę z piłką zaczynał w lokalnych drużynach juniorskich. W 1989r. rozpoczął swoją profesionalną karierę zawodniczą. Pierwszym pracodawcą był holenderski drugoligowiec - RBC Roosendaal (swego czasu klub Tomasza Iwana). Na początku lat 90. występował cztery sezony w Bredzie (1991-95), gdzie rozegrał 115 meczów, strzelając 81 bramek (0,7 na mecz). Król strzelców w II lidze, awans na najwyższy sczebel rozgrywek w "kraju tulipanów, wiatraków, chodaków i sera" z RBC, skuteczność w I lidze (25 bramek w debiutanckim sezonie). Wszystko to zaowocowało transferem do Celticu Glasgow, w którym również spisywał się wybornie. Barw "The Bhoys" bronił w latach 1995-97 po czym przeniósł się na City Ground, by reprezentować Nottingham Forest (obecnie klub Radka Majewskiego). To właśnie w trykocie "The Reds" pojawiły się pierwsze problemy ciemnoskórego zawodnika. Na początku wszystko układało się jak zwykle (u Holendra bywało). Instynkt strzelecki nie zawodził, ekipa z południowego brzegu Trentu wywalczyła awans do Premier League, a van Hooijdonk był najjasniejszą postacią zespołu. W owym czasie przytrafiła mu się jednak kontuzja, która (tylko na moment) zahamowała jego karierę. Pierre zaczął narzekać, że klub nie stara się o pozyskanie wartościowych graczy, w efekcie czego poprosił o wystawienie na listę transferową. Klub w obawie przed utratą największej gwiazdy, nie przystał na żądania rosłego piłkarza. Doszło wtedy do zabawnej (z perspektywy czasu) sytuacji. Mierzący 194 cm wzrostu napastnik urządził sobie mały strajk. Przez kilka miesięcy trenował z "Żółtą armią" z dobrze mu znanej Bredy. Z Nottingham pożegnał się po zakończeniu sezonu, kiedy klub spadał właśnie z ligi. Przykre wspomnienia z Wysp nie przeszkodziły mu w zdobyciu tytułu wicekróla strzelców Eredivisie (25 bramek) na wypożyczeniu w Vitesse Arnhem w sezonie 1999-00. W kolejnej rundzie jego wartość oszacowano na 6,8 mln euro, a pieniądze na stół wyłożyła słynna SL Benfica. W drużynie ze "Stadionu Światła" wystąpił w 30 spotkaniach, trafiając do siatki rywala aż 19 razy.


W 2001r. zdecydował się na transfer na "De Kuip", gdzie z Feyenoordem Rotterdam z marszu zdobył Puchar UEFA (przed własną publicznością!). Sam finał to tylko pokłosie wyczynu van Hooijdonka. Klubowy kolega Tomasza Rząsy i Ebiego Smolarka był superbohaterem wieczoru. Dwie bramki i asysta przy bramce Tomassona, "Pi-Air'a" jak go nazywali koledzy, sprawiły że "Klub znad Mozy" pokonał Borussię Dortmund 3-2. Zapraszam do obejrzenia filmu poniżej. Tak strzela i cieszy się z wygranej dzisiejszy solenizant:



Dodać należy, że w półfinale tych rozgrywek, Feyenoord pokonał wielki Inter Mediolan.
Przenosiny do Rotterdamu można uznać za strzał w... dziewiątkę, "9" dlatego że właśnie z tym numerem na koszulce, "Pi-Air" zdobył w ciągu dwóch sezonów 52 bramki w 61 występach (0,85 na mecz)! Sporo jak na zawodnika po "trzydziestce". W lecie 2003r. sprzedany został do tureckiego Fenerbahce SK. "Żółte kanarki" były kolejnym klubem, w którym gra opierała się na grze doświadczonego zawodnika. Wydane pieniądze (ok. 1 mln euro) zwróciły się po tym jak w 47 spotkaniach, piłkę w siatce van Hooijdonk umieścił 32 razy (0,68).
O tym, że były reprezentant drużyny narodowej (w kadrze zagrał 46 razy i strzelił 14 bramek, wystąpił w MŚ 1998, na Euro 2000 i Euro 2004) lubi powroty przekonaliśmy się, gdy w sierpniu 2005 znalazł zatrudnienie w NAC, by w styczniu 2006 wrócić do Feyenoordu. 13 grudnia 2006r. zagrał w spotkaniu 5 kolejki PUEFA, a jego SC Feyenoord pokonał Wisłę Kraków 3-1. Tym samym "Biała Gwiazda" pożegnała się (na dobre) z europejskimi pucharami. W swoim ostatnim sezonie wywalczył trzecie miejsce w Eredivisie, zagrał w 37 meczach i strzelił osiem razy.

W 2007r. "zawiesił buty na kołku". Decyzję o zakończeniu kariery komentował następująco: "Futbol jest ciągle moim hobby, a gra sprawia mi przyjemność. Ale nie chcę doczekać dnia, kiedy będzie inaczej".
W przeciągu całej kariery grał w ośmiu zawodowych klubach, rozegrał 360 spotkań, a na listę strzelców wpisał się 227 razy.

Tomek Rząsa i Ebi Smolarek nie są jedynymi, polskimi kolegami solenizanta. 40-letni już Pierre, wielokrotnie udzielał wsparcia Arturowi Borucowi. Jeszcze w lutym tego roku, komentował spór na lini Boruc - McGeady, w którym przyznawał, że ewentualny konflikt, pozytywnie wpłynie na grę Polaka.

***

Rozpisałem się niebezpiecznie, a przecież (skoro przy urodzinach jesteśmy) nie wspomniałem jeszcze o 36-urodzinach Ryana Gigsa, który w przededniu swoich urodzin (urodził się 29 listopada 1973) w meczu z Portsmouth zdobył swojego 100. gola w Premiership. Naszczęście sylwetki tego piłkarza nie muszę Wam przybliżać... .


100 lat !

wtorek, 24 listopada 2009

BĄDŹ NIEZASTĄPIONY


Nieco ponad 50 dni temu napisałem tutaj o "Cesarzu z kraju Kwitnącej Wiśni", który zaliczył kapitalne występy na starcie Eredivisie w VVV Venlo, zdobywając gola za golem. Ów "cesarz" - Keisuke Honda - od tego czasu, nie znalazł drogi do bramki rywala ani razu. Zastanawiam się, czy ten wpis wywoła wilka z lasu? Dokładnie miesiąc temu dodałem posta o "Żółteł łodzi podwodnej", która znalazła się (dosłownie) na dnie Primera Division. Ów "łódź podwodna" (Villareal) od tego czasu zaczęła wygrywać mecze, by po jedenastu kolejkach zajmować... 11 pozycję. Paradoks? Do czego zmierzam? Postanowiłem wziąć udział w konkursie organizowanym w programie "Cafe Futbol" przy współpracy z firmą Nike. Moim niezastąpionym graczem tygodnia jest Maciej Rybus - piłkarz warszawskiej Legii. Jak potoczy się kariera 20-letniego chłopaka z Łowicza po wpisie na "walkowerze"?

Uzasadnienie mojego wyboru:

O tym, że Maciej Rybus to piłkarz niezastąpiony miałem okazję przekonać się, gdy ten był jeszcze zawodnikiem Młodzieżowej Szkoły Piłkarskiej w Szamotułach. Podczas jednego z treningów, pod okiem Andrzeja Dawidziuka i Bernarda Szmyta, który odbył się (nietypowo) na boisku w Gałowie, przyglądałem się umiejętnościom zawodnika urodzonego w Łowiczu. Popularny "Ryba" nie był do końca ukształtowanym kopaczem, ale już wtedy wiedziałem, że w przyszłości zostanie gwiazdą polskiej Ekstraklasy. Szybkość, koordynacja, dokładne dośrodkowania to cechy, dzięki którym, wychowanek Pelikana Łowicz, wyrastał na lidera grupy. Ku mojemu zaskoczeniu, młody Rybus kończył trening jako ostatni. Równolegle, gdy koledzy brali już prysznic, ten ustawiał piłki na dwudziestym metrze i wykonywał rzuty wolne. O tym, jak precyzyjnie potrafi udeżać lewonożny pomocnik, zdał sobie sprawę bramkarz Górnika Zabrze - Borys Pesković. To właśnie jemu, osiemnastoletni wówczas piłkarz, strzelił pierwszą bramkę w barwach Legii Warszawa w Ekstraklasie. Cieszę się, że Maciej Rybus podzielił los Radosława Mikołajczaka czy Jakuba Wawrzyniaka, którzy z MSP Szamotuły również trafili do warszawskiej Legii. Był to niewątpliwie milowy krok w jego karierze, który pozwolił mu zawitać do bram Reprezentacji Polski. To w jaki sposób zdobył bramkę w towarzyskim spotkaniu z Kanadą najlepiej ukazuje, że jest to piłkarz "NIEZASTĄPIONY". Myślę, że Rybus zasługuje na regularne występy w biało - czerwonych barwach i reprezentacyjną koszulkę, o której ja mogę już tylko pomarzyć.

czwartek, 12 listopada 2009

Nie żyje najlepszy bramkarz Bundesligi

"Jesteśmy w żałobie po Robercie Enke" - tak brzmi komunikat na oficialnej stronie Hannoveru 96, po tragicznej śmierci jego bramkarza. 32-letni piłkarz popełnił samobójstwo, rzucając się pod koła pędzącego z prędkością 160 km/h pociągu. Do tragedii doszło we wtorek (10 listopada) o 18:17 na przejeździe kolejowym w Neustadt, ale dramat niemieckiego golkipera rozgrywał się już dużo wcześniej... .

Szokująca informacja bardzo szybko obiegła nie tylko Niemcy, lecz całą piłkarską Europę. Jeszcze tego samego wieczoru, pamięć zawodnika, minutą ciszy, uczcili piłkarze FC Barcelony (w której Enke zaliczył epizod w 2003r.) przed meczem Pucharu Króla z Cultural Leonesa (wygranym 5:0). To nie ostatni taki gest. W najbliższy weekend z czarnymi opaskami na ramieniu zagra Club Deportivo Tenerife. Robert bronił jej barw po przygodzie z zespołem z Camp Nou. Nieszczęście zauważono też w Benfice Lizbona, gdzie szczere kondolencje rodzinie, byłego bramkarza "Czerwonych orłów", złożył prezydent portugalskiego klubu, Luis Filipe Vieira. Władze klubu wystawiły księgę kondolencyjną, a licznie zgromadzeni kibice zostawiali kwiaty, zapalili świeczki i znicze pod bramami AWD-Arena. Najpierw trener niemieckiej drużyny narodowej Joachim Loew odwołał środowy trening, a później prezes federacji DFB odwołał sobotni sparing z kadrą Chile w Kolonii.


Policja odnalazła list pożegnalny, którego (ze względu na szacunek dla rodziny zmarłego) szczegółów treści nie ujawniono. Enke przeprosił za ukrywanie swojego stanu emocionalnego, który był główną przyczyną wyjścia na przeciw śmierci. Na specialnej konferencji prasowej, żona piłkarza, Teresa Enke tłumaczyła stan, w jakim od dłuższego czasu znajdował się jej mąż. Po raz pierwszy depresję u 8-krotnego reprezentanta Niemiec stwierdzono w 2003r. Choroba nabrała rozmiarów trzy lata później. Wówczas, 17 września 2006r. zmarła w wieku 2 lat córka Teresy i Roberta. Enke nie mógł sobie z tym poradzić. Bramkarz Hannoveru nie chciał, aby jego stan zdrowia ujrzał światło dzienne. Bał się, że straci, adoptowaną w maju 2009r., dziewczynkę o imieniu Leila. Enke był osobą rozchwianą emocionalnie. Golkiper piął się w górę na boisku, ale życie prywatne go nie oszczędzało. Enke nie zagrał również w czterech ostatnich meczach reprezentacji z powodu infekcji wirusowej. Powodem absencji bramkarza były campylobacterie - bakterie powodujące infekcje dróg jelitowych. Mimo tego, to właśnie on, miał stanąć między słupkami na przyszłorocznych Mistrzostwach Świata. W swojej karierze klubowej reprezentował barwy Carl Zeiss Jena, Borussii Monchengladbach, Benfiki Lizbona, FC Barcelony, Fenerbahce, Tenerify, a od 2004r. był podstawowym zawodnikiem Hannoveru 96. Rozegrał 164 oficialne spotkania. W ubiegłym sezonie, został wybrany najlepszym bramkarzem Bundesligi.

Różne są motywy popełnienia samobójstwa: problemy rodzinne, kłopoty finansowe, afera korupcyjna. Należy zastanowić się, dlaczego dochodzi do nich tak często? Ostatnie przypadki (w futbolowym środowisku): Adam Ledwoń (34l.), Sławomir Rutka (32l.), Mirosław Staniek (40l.). To tylko przykłady z Polski! Robert Enke poza piłką kochał swoją rodzinę. Mimo częstych terapii, nie potrafił wygrać z chorobą. Przegrał z obawą przed utratą praw do opieki nad zaadaptowaną Leilą.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Ola Toivonen is back

Pisząc kolejny esej sportowy, zadałem sobię odrobinę trudu. Zabawiając się w statystyka, szukałem atrakcyjnego tematu. Poszukiwania przebiegały od angielskiej Premier League, przez niemieckie ligi regionalne, po włoską Serie C2/C. Na zaskakujące wyniki nie trzeba było długo czekać. Już po obserwacji kilku spotkań, dostrzegłem że hat-trick to nie jest wcale taki ciężki kawałek chleba. Zawodników, którzy zdobyli po trzy bramki w jednym spotkaniu (w samą niedzielę) naliczyłem co najmniej kilkunastu. Okazało się, że prawdziwe schody zaczynają się przy czterech trafieniach. Ostatniego dnia tygodnia, sztuka ta udała się zaledwie dwóm graczom (wzrokiem ścigałem 85 lig świata). Szczęśliwcami byli Ola Toivonen (PSV) oraz Takashi Inui (C-Osaka). W dalszej części posta, więcej uwagi poświęcę temu pierwszemu. W tym miejscu należy jednak dodać, że Szwed czekał na kolejnego gola w Eredivisie aż 580 minut. Opłacało się! Po ostatnim gwizdu sędziego był na ustach całej piłkarskiej Holandii. Nie potrafię wyobrazić sobie euforii bohatera drużyny z Eindhoven. Nie potrafię wyobrazić sobie również, co czuł Japończyk schodząc z boiska z czterema bramkami na swoim koncie. Zastanawiasz się do czego zmierzam? Otóż w Japonii, drogi czytelniku, "cztery" jest liczbą pechową. Pechową do tego stopnia, że w budynkach czwartego piętra ze świecą szukać (po trzecim jest piąte!). Miejmy nadzieję, że filigranowy napastnik już w najbliższej kolejce J-League dołoży kolejne trafienie i dobrnie na piąte, bezpieczne piętro. Wróćmy jednak do Toivonena... .


Pierwszy raz, o mierzącym 191 cm wzrostu napastniku, usłyszałem już w czerwcu br. Był on autorem pierwszej bramki w towarzyskim meczu drużyn młodzieżowych (do lat 21). Wtedy to, Polska przegrała w Malmoe ze Szwecją 1:2, a Ola był wyróżniającą się postacią w ekipie gospodarzy. Na kartach historii Szwed zapisał się jednak dużo wcześniej. Na świat przyszedł 3 lipca 1986 roku - 365 dni przed narodzinami niemieckiego kierowcy Formuły 1, Sebastiana Vettela. Zawodową karierę rozpoczynał w wieku 18 lat. Pierwszym jego klubem był, występujący w drugiej lidze, Degerfors IF. Później przyszedł czas na inny szwedzki zespół - Orgryte IS. W listopadzie 2006r. zdobył nagrodę "Newcomer of the year", przyznawaną co roku przez szwedzką federację piłkarską. Toivonen był podstawowym zawodnikiem. W 25 spotkaniach zdobył 6 bramek. Klub z Goteborga zajął ostatnie miejsce w ligowej tabeli, a urodzony w regionie Orebro młokos przeniósł się do Malmo FF. Znakomite występy w barwach "Niebieskich" (51 występów, 17 bramek, 5 miejsce wspólnie z Henrikiem Larssonem w klasyfikacji strzelców w sezonie 2008), zaowocowały transferem do PSV Eindhoven. Kontrakt z "Boeren" podpisał na początku 2009r., a kwota transferowa (nieoficialnie) opiewała na 4,2 mln euro. W Eredivisie debiutował 24 stycznia w spotkaniu z NAC Breda. Szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowej "11", a po rundzie wiosennej legitymował się czternastoma występami i sześcioma bramkami. W premierowej kolejce obecnego sezonu, to właśnie on skarcił VVV-Venlo, zdobywając na inaugurację dwie bramki. 23-latek bardzo szybko stracił jednak miejsce w pierwszym zespole. Nie potrafił zdobyć bramki w dziesięciu kolejnych meczach ligowych, dlatego wylądował na ławce rezerwowych. Szansę od trenera Freda Ruttena, sfrustrowany napastnik, otrzymał w meczu z ADO Den Haag. Odwdzięczył się już w 10min., kiedy to wyprowadził PSV na prowadzenie. Skompletowanie hat-tricka zajęło mu nieco ponad pół godziny. Ostatnią, czwartą bramkę zdobył w 73min. spotkania na Den Haag Stadion, a mecz zakończył się wynikiem 5:1 dla gości z Eindhoven. Dzięki temu, drużyna PSV jest niepokonana od 15 marca tego roku!. Podopieczni Freda Ruttena tracą już tylko dwa oczka do lidera - Twente Enschede.

Czy po kapitalnym występie, na dłużej zagości w wyjściowej "jedenastce"? Czy w kolejnych zawodach będzie inponował skutecznością z Hagi? Może otrzyma kolejne szanse w reprezentacji (dotychczas 2 występy)? Na te i inne pytania, odpowiedzi poznamy w najbliższych tygodniach. Jedno jest pewne. Ola Taivonen is back!

czwartek, 5 listopada 2009

Kijowski kalejdoskop


Do końca spotkania pozostawało zaledwie pięć minut. W głowach ukraińskich piłkarzy była już szatnia, szampan, radość i zabawa kibiców do białego rana. Zwycięstwo nad Interem dawało ekipie Gazzajewa prowadzenie w grupie F piłkarskiej Ligi Mistrzów. Wtedy to, na stadionie im. Walerego Łobanowskiego, doszło do nieoczekiwanego zwrotu sytuacji. W 86min. do bramki gospodarzy trafił Diego Milito, a 180 sekund później "chlubę Ukrainy" znokautował Wesley Sneijder, ustalając wynik meczu. Marzenia o pokonaniu "Nerazzurrich" prysły jak bańka mydlana. Jak w kalejdoskopie zmieniła się zaś sytuacja mediolańczyków, którzy z outsidera stali się liderem "grupy śmierci" Champions League.

Świadkami prawdziwego dreszczowca, środowego spotkania 4. kolejki elitarnych rozgrywek byli, poubierani w specialne maski przeciw świńskiej grypie, fani Dynama. Mecz rozpoczął się od mocnego uderzenia obecnego mistrza Ukrainy. Już w 21min. Julio Casara pokonał Andrij Shevchenko. Zawodnicy Dynama Kijów złapali wiatr w żagle i byli lepsi od podopiecznych Jose Mourinho pod każdym względem. W tej sytuacji "The Special One" już w przerwie meczu dokonał dwóch zmian. Nic nie wskazywało jednak na klęskę drużyny Walerija Gazzajewa, ale proporcionalnie do upływu czasu, słabły siły niesionych dopingiem Ukraińców. Mimo tego, bramka strzeżona przez Stanislava Bogusha była jak zaczarowana. Doskonałe okazje seryjnie marnowali piłkarze Interu Mediolan: Eto'o, Samuel, Balotelli. Do czasu.

Futbol to gra nieprzewidywalna, czasem okrutna. Po końcowym gwizdku sędziego, Włosi cieszyli się z pierwszej wygranej w LM od ośmiu spotkań, a piłkarze Dynama zastanawiali nad sensem uprawiania sportu. Musieli przełknąć gorycz porażki, która na długo zostanie w ich pamięci, która odbić się może, na końcowym układzie w fazie grupowej Champions League.

sobota, 24 października 2009

"Żółta łódź podwodna" na... dnie!

Tegoroczny sezon, Hiszpanie, rozpoczęli z dużym impetem. Jak burza przebrnęli przez rundę play-0ff Ligi Europy. W dwumeczu, o awans do fazy grupowej rozgromili, pogromcę warszawskiej Polonii, holenderską Bredę 9:2 (3:1 wyjazd, 6:1 dom). Były to jednak tylko miłe złego początki. Podopieczni Ernesto Valverde, do dziś nie potrafią odnaleść skutecznośći, którą prezentowali w fazie kwalifikacyjnej. Okręt z Vila-real znalazł się na dnie Primera Division, a w "nowym" Pucharze UEFA dryfuje na mieliźnie, wyprzedzając tylko mistrza Bułgarii, Levski Sofia.

Główną przyczyną agoni Villarealu zdaje się być odejście trenera, Manuela Pellegriniego, do Realu Madryt. Przed rozgrywkami 2009/10 z El Madrigal pożegnali się też Nihat Kahveci i Matias Fernandez. Na wypożyczenie, do angielskiego Hull City, wybrał się Jozy Altidore. Kłopoty "Żółtej łodzi podwodnej" stały się faktem. Wszak czasy sukcesów, ekipy prowadzonej (od 2 czerwca br.) przez Valverde, minęły już dawo, to przypomnieć należy, że VCF uplasował się w poprzednim sezonie na wysokiej, piątej pozycji. Teraz "El submarino amarillo" jest jedyną drużyną pozostającą bez zwycięstwa, po siedmiu kolejkach La Liga. Piłkarze, zamiast ligowych punktów, łapią różnego koloru kartki. Rozczarowuje, sprowadzony za bagatela 16.500.000 €, Nilmar który nie znalazł jeszcze drogi do siatki rywala. Były zawodnik Internacionalu, był już "po słowie" z działaczami VfL Wolfsburg, ale ostatecznie trafił na Półwysep Iberyjski. Nie jest to, co prawda, gwiazda pokroju Juana Romana Riquelme czy Diego Forlana, ale chociażby kwota, za jaką sprowadził go Fernando Roig Alfonso, zobowiązuje. Prawdziwą gorycz porażki kibice musieli przełknąć po sensacyjnej wpadce z beniaminkiem z Xerez. Naszpikowany wielkimi nazwiskami, Villarreal skompromitował się przegrywając 1:2. Dodać pozostaje, że dla "Azulinos" było to historyczne (pierwsze) zwycięstwo na najwyższym szczeblu rozgrywek. Byłbym zapomniał. CD Xerez przed tym meczem miało na koncie zaledwie dwa "oczka" i powalającą liczbę zdobytych bramek (gol / 6 kolejek!).


Żenada! Hańba! Katastrofa! Wyzwisk pod adresem zawodników nie ma końca. Piłkarze również nie przebierają w środkach. Robert Pires, krytykując pracę arbitra, obraził go słowami: "jesteś hijo de puta". Hiszpańskiego zwrotu nie będę jednak tłumaczył. Nie wypada. "Żółta łódź podwodna" nie jest już tak kolorowa, jak ta z obrazka powyżej. Powodów do radości, jak na lekarstwo, brakuje też samemu trenerowi. Mimo zapewnień, że jego posada nie jest zagrożona, prezes Roig rozmawiał (wg. dziennika "Marca"), o ewentualnym zatrudnieniu, z Luisem Aragonesem. Trudno jednak wieżyć w to, że "mędrcę z Hortalezy" interesuje praca w jakimkolwiek klubie (ze względu na wiek).
Capdavila, Pires, Senna, Cani, Llorente i spółka ulegli również, w miniony czwartek, SS Lazio... 1:2. Rzymianie, zwycięstwo zapewnili sobie, dopiero w doliczonym czasie gry, ale od 69min. grali w osłabieniu, po czerwonej kartce, którą obejrzał Matuzalem. Choć przegrana z takim rywalem wstydu na pewno nie przynosi, to klęska w drugiej kolejce fazy grupowej Ligi Europy z RB Salzburg, takowym już jest. Spotkanie z Austryjakami udowodniło, że porażki Żółtych to nie mała zadyszka, lecz poważny kryzys.

Włodarze, klubu ze wschodniej części Hiszpanii, są przekonani o umiejętnościach trenera i zawodników. Na wiele pytań, odpowiedź przyniesie jutrzejszy pojedynek z Malagą, która wprawdzie wyprzedza Villarreal w ligowej tabeli, ale ostatnie zwycięstwo zanotowała 30 sierpnia. Czy drużyna, która jeszcze nie tak dawno, dotarła do półfinału Ligi Mistrzów odbije się od dna? Niedziela, godzina 17:00 - zapraszam.

piątek, 16 października 2009

100 lat za murzynami...


...Afryka przed nami! Polska reprezentacja w piłce nożnej, podobnie jak polskie drogi, nie wypada najlepiej na tle całego globu. Jeśli nie poprawimy bezpieczeństwa, wypadki drogowe staną się główną przyczyną zgonów Polaków. Jeśli nie poprawimy stylu gry, do zgonów dojdzie też przed odbiornikami telewizyjnymi.

Pierwszą pięćdziesiątkę rankingu FIFA opuściliśmy tak szybko, jak stragany na odpuście w Łomży podczas burzy. Antyfutbol jaki prezentowaliśmy w trakcie eliminacji do Mistrzostw Świata w RPA "zaowocował" spadkiem na 56. pozycję w najnowszym notowaniu rankingu Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej. Powodów do dumy? Nie. To najniższa pozycja od marca 1998r. Mało tego, spadek o 20 miejsc jest jednym z największych w całej drabince. Następca Leo Beenhakkera, Stefan Majewski, stał się synonimem zła. Jego dorobek to narazie skromne 0-3. Miejmy nadzieję, że na tym się skończy! Gorzej być nie może. Wyprzedzają nas "giganci futbolu" tj.: Mali, Gabon, Burkina Faso. Reprezentacje, które łącznie na World Cup nie rozegrały nawet jednej minuty. Reprezentacje, których zawodnicy występują głównie w ligach macierzystych. Reprezentacje, które nigdy nie odniosły żadnego poważnego sukcesu. Do najgorszej w historii pozycji (61msc. marzec 1998) brakuje niewiele. Kwestia notowania.
Miał być afrykański raj, jest piekło. W Republice Południowej Afryki byliśmy już na przełomie maja - czerwca. Wycieczka (bo tak należy nazwać te zgrupowanie) bardzo długo odbijała się czkawką. Najwidoczniej, Biało-czerwoni postanowili nie serwować sympatykom piłki nożnej powtórki z rozrywki.

W RPA nas zabraknie. Może nawet lepiej. Będziemy zagorzałymi kibicami Słowacji. Tymczasem zabierzmy się za poprawianie stanu... polskich dróg.

czwartek, 15 października 2009

Ostatni będą pierwszymi


Ewangelia wg. Św.Mateusza ma ostatnio zastosowanie na Emirates Stadium. O kłopotach polskich bramkarzy w Anglii, czyta się nie od dzisiaj. Tomasz Kuszczak jest "tylko" rezerwowym w Manchesterze United. Bartosz Białkowski trafia z wypożyczenia na wypożyczenie. Komplikuje się też sytuacja Łukasza Fabiańskiego i Wojciecha Szczęsnego z Arsenalu. Wszystko to za sprawą kolejnego "dziecka Wengera", który jeszcze przed sezonem, był ostatnim bramkarzem Londyńczyków.

Vito Mennone, hierarchię bramkarzy "The Gunners", odwrócił do góry nogami. Na starcie rozgrywek, niekwestionowanym numerem jeden w bramce Arsenalu Londyn był Manuel Almunia. Hiszpan, mimo swego doświadczenia (32l.), spisywał się średnio, a drugi golkiper - Fabiański - pauzował po operacji kolana. Z kolejnych spotkań, Almunię wykluczyła infekcja i rywalizacja o miano pierwszego bramkarza ograniczyła się do pary Mennone - Szczęsny. Menadżer Kanonierów postawił na młodego Włocha. Pierwszą szansę, Vito dostał w meczu Ligi Mistrzów ze Standardem Liege. W debiucie puścił dwie bramki, ale w kolejnych zawodach był nie do zatrzymania. Zachował czyste konto przeciwko Wigan, a w małych derbach Londynu z Fulham, został uznany najlepszym piłkarzem spotkania. Mennone ratował zespół w niewiarygodnych sytuacjach, a za swoją pracę otrzymał od Sky Sports najwyższą notę (okrągłe 10). Zachwytom pod adresem 21-letniego Włocha nie było końca. Pochlebne recenzje zebrał też od samego Arsena Wengera. Tak wygrał rywalizację z bramkarzem młodzieżowej reprezentacji Polski i otworzył sobie drzwi do wielkiej kariery.

W najbliższy weekend do składu Arsenalu wraca, w pełni zdrowy, Łukasz Fabiański. Powrót Manuela to kwestia kilku dni. Układ między słupkami wróci do normy, a Szczęsnego najprawdopodobniej czeka powrót do zespołu rezerw. Może w tej sytuacji rozejrzy się za wypożyczeniem. Póki co Mennone bije go na głowę.

poniedziałek, 12 października 2009

Martin Palermo - rekordzista, bohater, pechowiec

Do kadry narodowej, wrócił po dziesięciu latach. Najpierw (w pierwszy dzień października br.) w pojedynkę rozprawił się z reprezentacją Ghany (2-0), a w miniony weekend uratował nadzieje Argentyńczyków, na awans do mundialu w RPA. Niespełna 36-letni Martin Palermo, wyprowadził Argentynę na prowadzenie w 93min. spotkania. Podopieczni Diego Maradony, zwyciężyli Peru 2-1. Dzięki temu, "Albicelestes" zajmują teraz czwartą lokatę, umożliwiającą bezpośredni udział w przyszłorocznych mistrzostwach świata. Popularnością nie ustąpuje mu nawet Lionel Messi, gwiazda Barcelony, a wszystko to za sprawą niechlubnego rekordu i ogromnego pecha.

Podczas jego kariery, działo się wiele rzeczy. Nie brakowało dobrych, jak i złych momentów. Tydzień temu, był autorem fantastycznego gola. W wygranym przez Boca Juniors 3-2 spotkaniu z Velezem Sarsfield, strzelił dwusetną ligową bramkę w Argentynie. Co w tym takiego niesamowitego? Bramkarza gości pokonał strzałem głową... z 40 metrów!!! Nie od dziś wiadomo, że "El loco" to maszyna od zdobywania bramek. Już na początku marca poprzedniego roku, wyrównał rekord swojego rodaka Francisco Varallo w liczbie strzelonych bramek dla klubu z Buenos Aires. Rekordowe trafienie zanotował przeciwko Gimnasia La Plata (1-0) i była to 180 bramka w barwach "Los Bosteros".


Skoro przy rekordach jesteśmy, to teraz o tym niechlubnym. Rzuty karne można strzelać różnie - można je wykonywać bez sensu jak Robert Pires czy Thierry Henry, a można je seryjnie marnować jak Martin Palermo. Argentyńską szkołę egzekwowania "jedenastek", obcerwowaliśmy podczas Copa America 1999. Wówczas, 25-letni Palermo, nie wykorzystał trzech (3!) rzutów karnych w meczu z Kolumbią i "Los Cafeteros" wygrali 3-0. Rekord świata!!! Wyczyn ciężki do pobicia, ba... do poprawienia. W ubiegłym roku próbowano w Myszkowie. Niecodzienne rzeczy działy się w trakcie IV-ligowego spotkania MKS Myszków - Źródło Kromołów. Sędzia zawodów również trzykrotnie wskazał na wapno, ale żaden z rzutów karnych nie został zamieniony na gola. Dwa razy mylili się zawodnicy gości, raz pudłowali gospodarze. Mecz zakończył się wynikiem 2-1, ale to nie to samo... .
Życie tego faceta nigdy nie oszczędzało. Pech szedł z nim w parze. W 2001r. reprezentujący barwy Villareal napastnik, tak cieszył się ze zdobytej bramki, że złamał nogę. Sytuacja miała miejsce w ósmej minucie dogrywki meczu Pucharu Hiszpanii z drugoligowym zespołem Levante. Świętując zdobycie gola, Palermo popędził w stronę fanów, a kontuzji doznał skacząc na bandę reklamową, która zawaliła się pod jego ciężarem. Urodzony w La Placie piłkarz to prawdziwy twardziel. W swoim życiu przeżył śmierć synka i porażenie mózgowe żony. W dużym błędzie jest ten, kto myśli, że to już koniec. Na domiar złego, w 2007r. "młodzież z Boca" przegrała z lokalnym rywalem - River Plate (1-2), tracąc tym samym szansę na tytuł mistrzowski. Zdenerwowany Argentyńczyk pobił pracownika jednego z hoteli, w którym zazwyczaj przed swoimi meczami, mieszkają koledzy z jego klubu.
Historia kariery Martina Palermo, różna jest od tej Raula z Realu Madryt, czy Ryana Gigsa z Manchesteru United, ale właśnie za takie kochamy futbol. Kariera zawodnika z Ameryki Południowej to też nie przygody Kubusia Puchatka, ale kto wie, czym jeszcze zaskoczy nas "rekordzista świata".

niedziela, 11 października 2009

Zatrzymana kariera Rubena de la Reda

Miał zaledwie 23 lata, gdy reprezentował barwy jednego z najlepszych klubów na świecie, a w jego domu wisiał już złoty medal za Mistrzostwo Europy, wywalczone na boiskach Austrii i Szwajcarii. 30 października 2008r. zasłabł w meczu Pucharu Hiszpanii. Przytomność stracił w 13min. spotkania z trzecioligowym Realem Union Irun. Ruben de la Red, otarł się o śmierć, a jego kariera stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Ambitne plany wychowanka "Królewskich" spaliły na panewce.
Do tragicznego w skutkach zdarzenia doszło, gdy defensywny pomocnik biegł w kierunku własnej bramki. Po zakończonej akcji, opuszczając pole karne przeciwnika, nieoczekiwanie padł na murawę. Zniesiony na noszach, pełną świadomość odzyskał dopiero w szatni. Natychmiastowo przetransportowany do pobliskiego szpitala, nie zdawał sobie sprawy, że był to jego ostatni występ w drużynie z Bernabeu. Medycyna przewidywała problem z układem krążenia, ale tak naprawdę, do dziś nie wiadomo, co dolega utalentowanemu chłopakowi ze stolicy. Gołowąs, choruje na coś, co nie ma nazwy, co nie jest groźne dla kanapowego leniucha, ale wyklucza aktywny tryb życia. Mając w pamięci przypadek Antonio Puerty (też Hiszpana), który zmarł w szpitalu trzy dni po tym, jak w meczu z Getafe przeszedł atak serca, włodarze Los Blancos odsunęli Rubena od pierwszej drużyny. Real zaoferował zawodnikowi opiekę zdrowotną, jak i osobistą, a sam zainteresowany, otrzymał wiele słów wsparcia od piłkarzy oraz kibiców z całego świata. Trzykrotny reprezentant drużyny narodowej, nie zagra także w żadnych rozgrywkach sezonu 2009/10. Służby medyczne klubu nie wyraziły zgody, na włączenie zawodnika do składu Manuela Pellegriniego. 24-latek nie załamuje się i wierzy w uratowanie swojej kariery. Wierzy, że jeszcze kiedyś wybiegnie w klubowej koszulce, a jego reprezentacyjny dorobek strzelecki nie zakończy się na jednym trafieniu. Urodzony w Mostoles, piłkarz poddaje się comiesięcznym badaniom kontrolnym. Obecnie ukończył niezbędne kursy trenerskie i zajmuje się szkoleniem klubowego narybku. Z niecierpliwością czeka na pozytywne wyniki badań, które umożliwią mu kontynuowanie sportowej karierę. Miejmy nadzieję, że los pozwoli...

poniedziałek, 5 października 2009

Roar Strand - norweski Paolo Maldini

Ma blisko 40 lat i nie w głowie mu zakończenie sportowej kariery. Dzięki miłości do Rosenborga Ballklub, porównywany jest często do Paolo Maldiniego. Podobnie jak Włoch, nieprzerwanie w jednym klubie. Historia żywej legendy i kapitana Troillongen (Dzieci trolów).

Roar Strand, przyszedł na świat 2 lutego 1970 r. w Trondheim. Choć jego pierwszym klubem był tamtejszy Nardo, profesionalną przygodę z piłką rozpoczął w Rosenborgu B.K. W Tippeligaen zadebiutował jako 19-letni chłopak. Już po pierwszym sezonie mógł pochwalić się wicemistrzostwem kraju. Pierwsze trofeum w górę wzniósł rok później, a ekipa z nad Trondheimsfjorden zanotowała dublet. Sytuacja powtórzyła się w 1992 r. i Strand cieszył się z drugiego pucharu i mistrzostwa Norwegii. W kolejnym sezonie, Roar zaliczył epizod w Molde FK, ale było to tylko wypożyczenie. Do ukochanego klubu wrócił zaraz po tym, jak Niebiesko-biali utrzymali się w lidze, by kontynuować passę kolejnych tytułów mistrzowskich z Troillongen. Dominacja trwała 13 lat z rzędu (1992-2004), a Norweg w każdym sezonie był podstawowym zawodnikiem.


Prym w królestwie Haralda V, owocował także występami w europejskich pucharach. W 1995 r. po raz pierwszy awansował z Rosenborgiem do fazy grupowej Ligi Mistrzów. W elitarnych rozgrywkach debiutował 13 września w meczu z... Legią Warszawa. Jak się później okazało, nie był to ostatni kontakt z Polską, a przez eliminacje UEFA Champions League przebrnął ośmiokrotnie z rzędu. Zagrał w 51 kolejnych meczach tych rozgrywek. Jego rekordową passę przerwała dopiero kontuzja w spotkaniu z Interem Mediolan. Regularne występy na Starym Kontynencie zaowocowały setnym występem w europejskich pucharach. Ciekawostka! Sędzią głównym jubileuszowego spotkania przeciwko Schalke 04 Gelsenkirchen był Grzegorz G. (9.12.2008 - zatrzymany przez CBA). Strand to też 42-krotny reprezentant drużyny narodowej. W kadrze debiutował 5 czerwca 1994 r. Brał udział w Mistrzostwach Świata we Francji, na których Norwegia pokonała Canarinhos (2-1). Wystąpił w dwóch spotkaniach Euro 2000 (z Jugosławią oraz Słowenią). Karierę reprezentacyjną kończył w 2003 r. spotkaniem z Hiszpanią (1-2), a na koncie miał 4 trafienia.
Buty na kołku zawiesić miał trzy lata temu. Do dalszego wykonywania zawodu namówili go włodarze RBK. Dzięki temu, jest absolutnym rekordzistą pod względem klubowych występów. Zaliczył ponad 600 oficialnych spotkań. Prawdziwy "kolekcjoner" trofeów, po zakończeniu obecnego sezonu (liga, ze względu na klimat, gra systemem wiosna-jesień), zamierza przedłużyć kontrakt o kolejny rok. Czego jeszcze możemy spodziewać się po zawodniku, który w najwyższej klasie rozgrywkowej debiutował... 20 lat temu?

sobota, 3 października 2009

"Cesarz" z kraju Kwitnącej Wiśni

Do niedawna hasło Honda kojarzyło się przeciętnemu japończykowi z producentem znanych na całym świecie samochodów. Obecnie, za sprawą nowego gwiazdora Eredivisie, może się to zmienić. Dotychczas futbol, w kraju Kwitnącej Wiśni, wiązał się z takim postaciami jak: Hidetoshi Nakata, Shunsuke Nakamura, Shinji Ono czy Kunishige Kamamoto (najlepszy strzelec w histori zespołu narodowego). Teraz z cienia wychodzi 23-letni Keisuke Honda. Kapitan holenderskiego klubu VVV Venlo wyrabia sobie markę świetnymi występami w najwyższej klasie rozgrywkowej. Być może już niedługo, ten błyskotliwy pomocnik, stanie się medialną gwiazdą i idolem nie tylko w rodzinnym kraju.

Keisuke przyszedł na świat 13 czerwca 1986 roku w Settsu. Jako uczeń szkoły podstawowej występował w regionalnym FC Settsu. Bardzo szybko, został zauważony przez skautów pobliskiej Osaki i przeniósł się do szkółki piłkarskiej jednego z najpopularniejszych klubów w Japonii - Gamby. Na talencie zawodnika nie poznali się jednak tamtejsi trenerzy i po trzech latach, ambitny młodzieniec przeniósł się do szkolnej drużyny Seiryo. Chłopak postawił na naukę, a piłkę kopał tylko w szkolnym zespole. Szczęście uśmiechnęło się, gdy jego szkoła dotarła do półfinału mistrzostw kraju, a Japończyk decydował o sile zespołu. W 2004 r. zgłosił się po niego Negoya Grampus Eight. Przez 3 lata gry w Japanese Leauge zaliczył 90 występów, w których zdobył 11 bramek. O tym, że utalentowany Honda nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, dobrze wiedzieli działacze Venlo. Keisuke podpisał dwu i pół roczny kontrakt. Aklimatyzacja w Holandii przebiegła bardzo dobrze, zawodnik polubił nowy styl gry i z marszu stał się podstawowym zawodnikiem klubu z nad Mozy. Jan van Dijk konsekwentnie stawiał na Japończyka. Jego dobra gra nie uchroniła jadnak zespołu przed spadkiem do Eerste Divisie. Grając na zapleczu holenderskiej ekstraklasy, talent Hondy eksplodował. Nikt nie spodziewał się, że jego rola będzie tak ogromna. Był kluczowym zawodnikiem, zyskał przydomek "Cesarza", a na finiszu rozgrywek legitymował się mianem najlepszego zawodnika. Prezes klubu ustalił cenę odstępnego opiewającą na grubo ponad siedem milionów euro.


Po powrocie VVV na najwyższy szczebel rozgrywek w Kraju Tulipanów, media sugerowały, że Venlo jak bumerang wróci do Eerste Divisie. Tym czasem, już na starcie rozgrywek doszło do dużej niespodzianki. Próbki swoich umiejętności zaprezentował nie kto inny jak... Keisuke Honda. W meczu z utytułowanym PSV strzelił gola i zaliczył asystę. Dzięki temu na Philips Stadion padł remis (3-3) i skazany na porażkę beniaminek wywiózł z Eidhoven cenny punkt. "Honda Show" oglądaliśmy też w następnej kolejce. Japończyk uratował remis z "Bocianami" dwukrotnie wpisując się na listę strzelców. 6-krotny reprezentant drużyny narodowej nie spuszczał z tonu. Strzelał bramki nawet wtedy, gdy z wysokości trybun oglądali go przedstawiciele Liverpoolu. Aktualnie, jego drużyna plasuje się na 12 pozycji, a jutro na wyjeździe podejmie SC Heerenveen.
Sam "Cesarz" spokojnie odnosi się do zainteresowania jego osobą. Autor pięciu goli w pierwszych czterech kolejkach Eredivisie przyznaje, że nie jest jeszcze gotowy na podbój Premiership, ale chętnie zagrałby dla PSV. Japonia już oszalała na jego punkcie. Jeżeli młodemu zawodnikowi nie strzeli do głowy tzw. "sodówka", to może już w zimowym okienku transferowym, przeczytamy o jego przenosinach do większego, europejskiego klubu.

piątek, 2 października 2009

Rodzima myśl szkoleniowa na obczyźnie

Zacznę posta z wysokiego C. "C" jak Columbus Crew, jedynej (aktualnie) drużyny korzystającej z usług polskiego szkoleniowca na poziomie pierwszoligowym.

Robert Warzycha, trener obecnego mistrza Major League Soccer, to ostatni Polak, który strzelił gola w angielskiej Premier League. Bramka ta padła... 17 lat temu!!! Warzycha przywdziewał wtedy trykot Evertonu, dla którego w 72 występach 6 razy wpakował futbolówkę do siatki rywali. Do Liverpoolu, pan Robert przybył z Górnika Zabrze, z którym wywalczył Mistrzostwo Polski (1987/88) i Superpuchar Polski (1988/89). W sumie, przez cztery sezony, rozegrał 91 spotkań, dziesięciokrotnie wpisując się na listę strzelców. Wcześniej, występował również w Górniku, ale tym z Wałbrzycha. Wychowanek Budowlanych Działoszyn to 47-krotny reprezentant Polski. Od 22 grudnia 2008 roku samodzielnie prowadzi ekipę z Columbus - miasta nazwanego na cześć Krzysztofa Kolumba. Jak sam twierdzi, piłka była, jest i jeszcze długo będzie numerm 5, wśród tradycyjnych amerykańskich sportów, a jego zaspół mógłby z powodzeniem powalczyć z Koroną Kielce, czy GKS Bełchatów.
Były piłkarz biało-czerwonych jest w klubie postacią niemal legendarną. Przez sześć lat, wystąpił w 160 meczach MLS, a w Crew, zapisał się na kartach historii jako lider wszechczasów klasyfikacji asyst. Ze względu na kapitalne wykonywanie rzutów wolnych, nazywany był "Polską strzelbą".

W czym tkwi jednak problem? Warzycha to jedyny głośiciel polskiej myśli szkoleniowej za granicą. Dlaczego polscy trenerzy nie są rozchwytywani na Zachodzie? Czy jest to tylko spowodowane brakiem sukcesów polskiej piłki? Może zbyt silna konkurencja? Prawda jest tak, że wielu szkoleniowców nie zna nawet języka obcego. Kiedy zatem doczekamy się kolejnego zagranicznego etatu i nie będzie to pogłoska typu: "Smuda trenerem Celticu."?

środa, 30 września 2009

"Wagner Love" i spółka...

Szalona na punkcie futbolu, Brazylia stała się ojczyzną dla całkowicie nowego rodzaju gwiazd piłkarskich. Ekipa z północnej części kraju kawy, składa się bowiem z zawodników dotkniętych karłowatością. "Giganci Północy", jak na profesionalistów przystało, mają własnego trenera, autokar i liczną rzeszę fanów.


Podopieczni Carlosa Luceny to najniższa drużyna na świecie. Średnia wzrostu, w tym zespole, nie przekracza 140 cm. "Dryblasem" drużyny z Belem jest bramkarz mierzący (uwaga!) 145 cm. Zawodnicy rozgrywają swoje spotkania na BARCArenao Stadium, a ich przeciwnikami są głownie 13-latkowie i inne grupy młodzieżowe. Kadra "Gigantów" to 18 kopaczy, dla których futbol to najlepszy sposób walki z dyskryminacją. W ich szeregach jest też jeden zawodowiec. Cazemiro Ribeiro, który ze względu na swoją fryzurę, nazywany jest "Wagnerem Love" zarabia... 40 dolarów miesięcznie. Ambicje tego sympatycznego zespołu nie mają końca. Być może zawodnikom brakuje wzrostu, ale z pewnością nie umiejętności. Jak wszyscy inni, zasługują na akceptację społeczeństwa i swoje miejsce w sporcie. Kontaktowała się z nimi już Księga rekordów Guinnessa. Można spodziewać się, że w niedalekiej przyszłości będą oglądani w całej Brazylii, a później również w Europie.

poniedziałek, 28 września 2009

"Stara Dama" bez... dynama!

Kibice ze stolicy Niemiec nie wytrzymują do ostatniego gwizdka sędziego. Tym razem wcześniej opuścili Rhein-Neckar-Arena, podczas meczu 7. kolejki Bundesligi. Na spotkanie z TSG 1899 Hoffenheim, kibice "Starej Damy" wybrali się z nadziejami, że ukochana drużyna, po meczu z "Wieśniakami", odbije się od dna. Berlińczycy nie zdążyli jeszcze zająć swoich miejsc na stadionie w Sinsheim, a gospodarze, za sprawą Vedada Ibisevica, prowadzili już 1-0. Bośniak znokautował sympatyków przyjezdnych 3min. później, podwyższając na 2-0, a po 20min. spotkania mógł cieszyć się z klasycznego "hat-tricka". Pewnym było, że kolejnych punktów Hertha poszuka w następnej kolejce. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 5-1.



Taki obrazek to już przeszłość, a kłopoty ekipy z Berlina zaczęły się... wraz ze startem nowego sezonu. Z klubem pożegnali się czołowi zawodnicy. Odszedł m.in. Marko Pantelić (Ajax Amsterdam) - zdobywca 11 bramek w poprzednim sezonie. Na kolejne wypożyczenie nie chciał zgodzić się Andrij Woronin (najskuteczniejszy piłkarz Herthy). Ukrainiec wrócił do Liverpoolu, gdzie walczy o miejsce w wyjściowej "11". Na zasadzie wolnego transferu do hiszpanii wrócił Marko Babić. Chorwacki pomocnik postanowił przenieść się do Realu Saragossa, po tym jak Lucien Favre oświadczył, że nie będzie korzystał z jego usług w obecnym sezonie.
Początek sezonu nie zapowiadał dramatu. Hertha, z Piszczkiem i Wichniarkiem w składzie, pokonała Hannover 96 1-0. Dalej było już tylko gorzej... . Choć cudem zakfalikowali się do fazy grupowej Ligi Europy (1-2 i 3-1 z Broendby), to z rozgrywek o Puchar Niemiec odpadli już po meczu z TSV 1860 Monachium (2-2 i 3:6 w karnych). Potem przyszło pasmo ligowych porażek. Chcąc ratować tonący klub, właściciele sprowadzili trzech zawodników w ostatnich minutach letniego okienka transferowego.

Na Olympiastadion przybyli: Florian Kringe, Adrian Ramos i Cesar. Ten pierwszy "nabawił się" kontuzji już podczas debiutu z 1. FSV Mainz (1-2). Zawodnik, który miał być jaśniejszą postacią drużyny, wypadł na osiem kolejek. Kolumbijczyk Ramos zaś, miał być poważną konkurencją dla "Króla Artura". Podobnie jak Polak, ma duże problemy ze znalezieniem drogi do bramki rywala. Na domiar złego, kontuzja nie ominęła podstawowego golkipera "Starej Damy". W kolejnym meczu, debiutować musiał zaledwie 19-letni Sascha Burchert. Chłopak, pierwszego spotkania w 1.Bundeslidze do udanych nie zaliczy. Jego drużyna przegrała wysoko 0-4 z SC Freiburg, a Michael Preetz sprowadził za darmo Timo Ochsa (Red Bull Salzburg).

Z przykrością ogląda się spotkania Herthy. Poprzedni sezon skończyli na 4. miejscu. Obecnie drużynie brakuje przede wszystkim jakości. W zespole nie ma kto strzelać bramek. W każdym meczu widać dziurę po stracie pary Woronin - Pantelić. Atmosfera w klubie nie należy do ciekawych. Kibice domagają się zwolnienia trenera, który dostał jednak wotum zaufania ze strony zarządu. Może dynamem (motorem napędowym), który pociągnie wózek w czasie ciemnych dni okazałby się bezrobotny... Ebi Smolarek?

niedziela, 27 września 2009

Czwartoligowiec o wielkich ambicjach

Drogi czytelniku, wyobraź sobie sytuację, w której przeglądając prasę dowiadujesz się, że polski czwartoligowy klub (np. Rozwój Katowice) sięga po dyrektora sportowego, oferując mu zarobki rzędu 40 tys. funtów... tygodniowo. Myślisz sobie błąd w druku, pomyłka. Z zaciekawieniem, czytasz dalej i dowiadujesz się, że człowiek ten był selekcjonerem piłkarskie reprezentacji Anglii. "Mission impossible". Nie w tym kraju. Sztuka ta nie udała by się nawet w popularnej grze Football Manager. Udało się na Wyspach. To właśnie tam, a dokładnie w League Two, najstarszy (istniejący i profesionalny) klub piłkarski na świecie - Notts County, zatrudnił... Svena Gorana Erikssona!!!

Założony w 1862 r. klub, mający siedzibę w Nottingham, po nieudanym sezonie (19 miejsce) został kupiony przez arabskich miliarderów. Bliskowschodnie konsorcium Munto Finance przejęło dług klubu w wysokości 1,2 mln euro. Nowi właściciele, za cel obrali sobie powrót ekipy z nad Trentu do... Premier League. Szejkowie, aby zaistnieć w piłkarskim świecie, zaprosili do współpracy Svena Gorana Erikssona. Były selekcjoner reprezentacji Angli objął stanowisko dyrektora sportowego, a jego wynagrodzenie szacuje się na 2,3 mln euro. Szwed jest odpowiedzialny m.in. za rozwój grup młodzieżowych oraz negocjacje trensferowe.

Od momentu pojawienia się 61-letniego szkoleniowca, hasło "Notts County" to temat rzeka. Dzięki niemałym znajomościom, był opiekun Benfiki Lizbona, Lazio Rzym czy Manchesteru City, namówił do objęcia funkcji głównego doradcy Torda Gripa, z którym prowadził kadrę Anglii. The Magpies (Sroki - przydomek Notts) po raz kolejny skupili na sobie uwagę mediów, gdy do drużyny dołączył Sol Campbell. Tak, to ten Campbell, którego pamiętamy chociażby z występów w Arsenalu Londyn. Wielokrotny reprezentant Anglii, długo jednak miejsca na Meadow Lane nie zagrzał. Odszedł już po 29 dniach pracy. Jako powód rozwiązania kontraktu z czwartoligowcem podał... brak kolejnych, spektakularnych transferów. Doświadczony obrońca zarzucał, że klub nie dotrzymał obietnicy, na mocy której do "Srok" dołączyć mieli jeszcze Roberto Carlos czy Benjami Mwaruwari. Spółce inwestycyjnej Al Hani prowadzącej klub, udało się pozyskać natomiast duńskiego bramkarza. Kasper Peter Schmeichel, bo o nim właśnie mowa, to syn byłego bramkarza Manchesteru United.


Eriksson zaliczył z Notts debiut marzenie. Na inaugurację sezonu ekipa prowadzona przez Iana McParlanda pokonała Bradford 5-0. Obecnie "Sroki", z dorobkiem szesnastu punktów, znajdują się na 7 miejscu gwarantującym grę w fazie play-off. Drużyna występująca w strojach w czarno białe pasy, do lidera traci osiem oczek. Media spekulują, że obecnego trenera już niebawem zastąpi... Roberto Mancini - były trener m.in. Interu Mediolan. Szwed i Włoch pracowali już razem, w Lazio Rzym.

Sven Goran Eriksson podpisał bajeczny kontrakt. Dzięki temu, dziennikarze nie rozpisują się już o kolejnych romansach selekcjonera. Sam zainteresowany jest teraz w cieniu. Na stanowisku dyrektora nie będzie poddawany tak wielkiej presji. Wesołe jest życie staruszka!

Wszystko powyżej to romantyczna historia, w której już się zakochałem. Strach pomyśleć, co by było gdyby... arabscy szejkowie odwiedzili wspomniany Rozwój Katowice?

piątek, 25 września 2009

Gaśnie gwiazda Adu

Freddy Adu, w właściwie Fredua Koranteng - najmłodszy zawodnik w historii amerykańskiego sportu - na zakręcie. Miał być transfer do wielkiego klubu. Jest kolejne wypożyczenie.

Urodzony 2 czerwca 1989 r. w portowym mieście na południu Ghany młokos, wyjechał do Stanów Zjednoczonych w wieku 8 lat. Początkowo występował w młodzieżowych drużynach piłkarskich. Po raz pierwszy zauważony został podczas jednego z turniejów U-14 przez przedstawicieli Lazio Rzym oraz Juventusu Turyn. W krótkim czasie dołączył do seniorskiej drużyny D.C United. W chwili debiutu w amerykańskiej MLS miał 14 lat, 10 miesięcy i jeden dzień. Na listę strzelców wpisał się już 2 tygodnie później, w przegranym spotkaniu z Metrostars 2:3. Niemal z prędkością światła rozwijała się jego kariera. Był najbardziej opłacalnym zawodnikiem ligi. Zaliczył udane występy w młodzieżowych reprezentacjach USA: U-17 (jako 13-latek), U-21 (jako 14-latek). W końcu przyszedł czas na seniorską drużynę narodową, spoty reklamowe z Pele oraz lukratywny kontrakt z firmą Nike. Żyć nie umierać - myślał sobie wtedy.

To wszystko jest już historią. Teraz, coraz więcej fachowców sugeruje, że gwiazda Adu zgaśnie tak szybko, jak rozbłysnęła. W porę przekonał się o tym Sir Alex Ferguson. Freddy przebywał na dwutygodniowych testach w Manchesterze United, ale nie przekonał do siebie włodarzy "Czerwonych Diabłów". W grudniu 2006 r. przeprowadził się do REALU... Salt Lake. Rok później przeniósł się do Lizbony, gdzie podpisał kontrakt z Benficą. Małolat czarował sztuczkami technicznymi, imponował zwodami, ale na boisku nie miał zbyt wielu okazji, do pokazania na co go stać. Został wypożyczony do francuskiego AS Monaco. Ostatecznie, na tych samych warunkach przebywa u rywala zza miedzy - Belenenses Lizbona. Świat powoli zapomniał o cudownym dziecku amerykańskiego sportu.
Dziś ma 20 lat. Jego agent prowadzi ponoć rozmowy z holenderskimi przeciętniakami takimi jak NAC Breda czy FC Groningen. Chłopak nie poznał jeszcze prawdziwej harówki, a na swoim koncie ma już ponad pieć milionów dolarów. Trudno będzie przekonać go, że czeka go jeszcze dużo pracy. Ciągle pozostaje jednak nadzieja, że jego talent ponownie eksploduje. Życzę mu, aby udowodnił, że nie jest kolejnym wytworem marketingu.

czwartek, 24 września 2009

Na zapleczu Premier League


Klub Newcastle United poraz pierwszy od 16 lat poznaje uroki gry w drugiej lidze. Bez wątpienia, popularne Sroki są ozdobą na torcie z napisem Coca - Cola Championship.

Losy drużyny z St. James' Park ważyły się do ostatniej kolejki minionego sezonu Premier League. Ostatecznie, ekipa z północno - wschodniej Angli uplasowała się na 18 miejscu, co oznaczało jedno - spadek. Z klubu "ewakuowały" się takie gwiazdy jak: Michael Owen (Man UTD), Obafemi Martins (Wolfsburg), Damian Duff (Fulham) czy Shay Given (Man City). Właściciel czterokrotnego mistrza Angli zapowiedział, że sprzeda zespół jeśli tylko ktoś wyłoży 100 mln funtów. Z posady menadżera zrezygnował też Alan Shearer - były kapitan, zdobywca rekordowej liczby (206) bramek.
W obecnym sezonie ekipa prowadzona przez Chrisa Hughtona radzi sobie już lepiej. W ośmiu kolejkach zgromadziła 19 pkt i jest wiceliderem rozgrywek. Wydawałoby się, że to koniec kłopotów klubu (jeszcze) Mike Ashley'a. Nic bardziej mylnego. Najpierw w słabym stylu Sroki pożegnały się z Pucharem Ligi, a teraz mogą stracić 10 pkt w tabeli. Ujemne punkty zostaną nałożone jeśli były trener Kevin Keegan wygra rozprawę o gigantyczne odszkodowanie. Kara ta może oznaczać koniec walki o awans.


Dlaczego walkower?

Walkower to tłumaczenie angielskiego słowa "walkover", które potocznie oznacza łatwe zwycięstwo. Takim zakończył się mecz, w którym odniosłem kontuzje. Przegrywając 6:2, drużyna przeciwna odpadła z rozgrywek. Dla mnie natomiast, był to ostatni mecz w tym roku.

Gdyby nie kontuzja, której "nabawiłem" się pewnego środowego popołudnia, pewnie grałbym teraz z kolegami w "dziadka", żąglował piłką nieskończenie wiele razy.
Piszę tego bloga, ponieważ wpadłem w dziurę, z której chcę się wydostać. Kiedy nie mogę grać w piłkę, zaczynam o niej pisać. Potraktuję tego bloga jak warsztat, w kórym wyuczę się na mistrza, dziennikarza sportowego. Nie trzeba być wielkim żeby zacząć, ale trzeba zacząć żeby być wielkim.